Miałam być grzeczna, pomocna i nie sprawiać kłopotów
Cała byłam wypchana wstydem. Szmaciana lalka ze sztucznym szerokim uśmiechem, wyrysowanym czerwonym pisakiem na nieswojej twarzy. Gdy przypadkiem, natknęłam się na lekarstwo, zadziałało natychmiast. Alkohol miał niesamowitą moc. Pod jego wpływem wstyd znikał. Mało tego. Działo się o wiele więcej - opowiada Mika Dunin, kiedyś alkoholiczka.
Miałam być grzeczną i czystą dziewczynką. Niesprawiającą kłopotów. Pomocną. Rezolutną. Taka dziewczynka to prawdziwy skarb dla rodziców i dziadków. I w ogóle dla całej okolicy, dla całej lokalnej społeczności. Właściwie grzeczna dziewczynka to skarb narodowy. Można się nią pochwalić i sporo rzeczy załatwić sobie w życiu. Grzeczne dziewczynki mówią dzień dobry, przepraszam i dziękuję. Wdzięcznie się uśmiechają, nie zadają kłopotliwych pytań, w ogóle nie odzywają się nieproszone. Są uważne i w najbardziej odpowiednim momencie wkraczają do akcji.
Grzeczne dziewczynki mają czyste rączki, czyste pokoiki, czyste myśli i intencje. Pamiętam, że najważniejszą i najdłużej powtarzaną lekcją przed pójściem do szkoły była ta, jak się zachować, gdy zachce mi się siku. Miałam podejść do pani i grzecznie zapytać: "Przepraszam, gdzie tu jest toaleta?" To było wyobrażenie mojej matki o dobrze wychowanej dziewczynce. Po tym, według niej, prawdopodobnie, można było rozpoznać małą damę.
Nie uważałam tego wtedy za dziwaczne, nie pojmowałam takich rzeczy. Tym bardziej nie rozumiałam, że to miało ocalić mnie przed zaszufladkowaniem, przyczepieniem metki, którą dostawało każde dziecko z dość dużej rodziny mojego ojca, każde dziecko noszące to samo, co ja, nazwisko. Nie wiedziałam, że ta szuflada jest bardzo nieprzyjemnym miejscem, a metka mocno utrudnia funkcjonowanie w szkole. Prawdopodobnie jako pierwsze z rodziny dziecko wyśliznęłam się. W porządku, byłam córką pijaka, ale nie byłam głąbem! Ale wtedy jeszcze tego wszystkiego nie wiedziałam, nie przeczuwałam. To nie było z różnych względów możliwe. Alkoholizm ojca nie był aż tak ponury i złowrogi, jak kilka lat później.
Wiele złego udawało się jeszcze ukryć. Przed światem (mniej) i przed dzieckiem (naprawdę dużo). Nie miałam pojęcia, co to jest szkoła, jakie tam panują zasady. Nie byłam nigdy w tak dużej grupie dzieci, nie wiedziałam, jak potrafią dokuczyć, a po treningu przedszkolnym bardziej obawiałam się nauczycielek. Nie wiedziałam też, o co chodzi mamie, że mam być wizytówką tej lepszej części rodziny, nieskażonej chorobami i dziwactwami. Może nosimy to nazwisko, ale jednak proszę nas w te historie nie mieszać, nie mamy z nimi nic wspólnego, jesteśmy tu trochę przez przypadek, nie z własnej winy i wyboru. Co oczywiście nie było prawdą, bo skażenie szło równo, po mieczu i kądzieli. Pobożne życzenia mojej matki niewiele w tym względzie mogły zmienić.
Od zawsze udawałam i trzymałam fason
Zawsze, od najmłodszych lat, próbowałam trzymać fason, udawać, że wszystko jest w porządku, że wiem o co chodzi. Za nic nie dać się zaskoczyć. Nigdy nie przyznawać do błędu i niewiedzy. Blefować do granic możliwości. Czasem nie wychodziło. Jako dziesięciolatka, na pierwszym "dorosłym" apelu szkolnym powiedziałam coś głupiutkiego - cała szkoła zwijała się ze śmiechu. Ja stałam z pałającymi policzkami i suchą krtanią. Pięć lat później analogiczna sytuacja: na apelu dyrektor liceum rzuca żart o moim stroju. Cała szkoła rży. Tym razem zamiast strachu i zawstydzenia czuję nienawiść. Nawet go lubiłam, od tej pory jest dla mnie nikim, śmieciem. Wystarczyło pięć lat obróbki w pijanym domu, żebym z zastraszonej grzecznej dziewczynki zmieniła się w kolczastą, czasem nieobliczalną nastolatkę. Strach nie zniknął. Schował się trochę głębiej. Wyłaził w postaci ohydnych emocji i stanów, czarnych, mrocznych, których nikt się nie spodziewa u miłej blondyneczki z wielkimi błękitnymi oczami. I na pewno sobie ich nie życzy.
Nie potrafię uchwycić momentu, w którym z radosnego, skaczącego jak piłeczka dziecka przepoczwarzyłam się w wystraszonego, ponurego nastoletniego pająka. Najbardziej prawdopodobną granicą wydają mi się wakacje między czwartą a piątą klasą szkoły podstawowej. Wyjechałam z babcią na wieś, do jej, do naszej rodziny. Byłam tam już kilka razy, bo choć wieś leżała na drugim końcu Polski, to była też jedynym sensownym miejscem na wakacyjny wyjazd. Babcia lubiła jeździć do swojego rodzeństwa, a że było tam mnóstwo dzieci i wolnej przestrzeni jeździłam też ja. Z doklejoną średnią siostrą.
Mogłam mieć wtedy jedenaście lat. Czas trudnego i dziwacznego przejścia z dzieciństwa do okresu dojrzewania. Nie bardzo wiedziałam, kim jestem i kim mam być, ani tym bardziej kim chcę być. Z jednej strony już się interesowałam starszymi chłopcami, z drugiej, ciągnęło mnie do dzieciaków, tych najmłodszych. Co sobota biegłam sama (dziś nie bardzo rozumiem, jak moi opiekunowie mogli do tego dopuścić) na dorosłe wiejskie zabawy, a jednocześnie marzyłam, żeby ubierać się jak dzieci, być jak dzieci, bawić się piłką, nie mieć żadnych obowiązków, biegać w koszulce i majtkach. Raz nawet pozwoliłam sobie na coś takiego. Wywołało to zgorszenie, być może również niebezpieczne podniecenie i śmiech, który miał to wszystko zamaskować i rozładować.
Nikt mi nic nie powiedział, nie wytłumaczył niczego, ale chyba wyczułam, że ten strój jest jednak nie dla mnie, że biała cienka bawełna być może nie zakrywa tak, jak powinna tego, co nowego zdarzyło się z moim ciałem. Taki dziwny twór - już nie dziecko, jeszcze nie panienka - to kłopotliwa sprawa. Dwóch kuzynów w moim wieku, dwóch innych przyjezdnych chłopców kręcących się w pobliżu, dorośli mężczyźni krążący po gospodarstwie. Wszystko przesycone zupełnie dla mnie nieuchwytną aurą erotyzmu. A może "erotyzm" zarezerwowany jest dla miastowych wydelikaconych inteligentów, a na wsi to zwyczajna nieprzyzwoitość?
Byłam "wypchana" wstydem
Wstyd towarzyszył mi przez całe życie. Nie zdziwiłabym się, gdyby to nie był tylko mój wstyd. Gdyby to, co nosiłam, co próbowałam udźwignąć, było plątaniną mojego własnego wstydu, wstydu mojej matki i wstydu jej matki. Powodów było mnóstwo. Bieda i alkoholizm w rodzinie, braki w wykształceniu, przedślubne ciąże, dwuznaczne docinki, plotki, rozwody, znowu bieda, samotność. Ktoś, kto ma genetycznie wszczepiony wstyd wie, że wstydzić można się wszystkiego, nawet tego, co jest zupełnie normalne, zwykłe, a nawet pozytywne i chciane przez innych. Wstyd nie jest racjonalny i obiektywny. Wstyd jest trucizną, fałszywką, która oddziela od świata.
Wstydziłam się wszystkiego, siebie, tego jak wyglądam, jaka jestem, co mówię i myślę. Z jakiej rodziny i domu pochodzę. Czyją jestem córką. Tego, że jestem dziewczyną. Że mam ciało dziewczyny. Dziwne, chciałam je mieć, chciałam z niego korzystać, ale jednocześnie marzyłam, by było niewidzialne, żebym ja była niewidzialna. Paraliżował mnie lęk, że wszyscy - ci, na których zależało mi najbardziej - dowiedzą się wreszcie, jaka jestem naprawdę. Ilu rzeczy nie wiem, nie umiem, że nie jestem w stanie nic zapamiętać, że to, co myślę, co mam w głowie, jest takie miałkie. A gdy się dowiedzą, bo przecież w końcu muszą, to niedopatrzenie nie może trwać wiecznie - przecież nikt nie chciałby się zadawać z kimś takim jak ja. Przez lata prześladowała mnie wizja tej chwili. Koszmar pod tytułem: Gdy oni się dowiedzą… Na wszelki wypadek nie precyzowałam, czego mieliby się o mnie dowiedzieć, co jest tą straszliwą tajemnicą. Nie, lęk nie pozwalał na nazywanie rzeczy po imieniu, bo lęk nie znosi konkretów, faktów, realiów, lęk karmi się niewiadomą.
Cała byłam wypchana wstydem. Szmaciana lalka ze sztucznym szerokim uśmiechem, wyrysowanym czerwonym pisakiem na nieswojej twarzy. Gdy przypadkiem, natknęłam się na lekarstwo, zadziałało natychmiast, i już nie dałam sobie go wyrwać. Nikomu. Alkohol miał niesamowitą moc. Pod jego wpływem wstyd znikał. Mało tego. To, co wcześniej spętane było wstydliwym sznurem i głęboko schowane pod szmatami w najdalszym i najciemniejszym kącie piwnicy, byle tylko nikt się nie dowiedział, teraz stawało się atutem. Nagle zaczynało błyszczeć, lśnić, wabić i tak, zbierać hołdy. Wystarczyło zaaplikować małą porcję czarodziejskiego płynu do wewnątrz niepewnej siebie mnie, żeby nieprawdziwy pancerz popękał, opadł i uwolnił księżniczkę. Nagle stawałam się mądra, cudownie dowcipna, piękna, seksowna, atrakcyjna i pożądana. Pożądana w sposób całkowity, ja jako całość, ja-człowiek, a nie jedynie przypadkowa właścicielka cycków i tyłka.
Potrafiłam, ot tak, włączyć się do rozmowy nieznajomych, uwieść ich uśmiechem i błyskotliwością, jedną lotną i celną uwagą sprawić, żeby nie chcieli wypuścić mnie ze swojego kręgu, od swojego stolika, ze swoich ramion, żeby zapragnęli zabrać mnie ze sobą, gdziekolwiek pójdą, gdziekolwiek ten wieczór się przeniesie i przeciągnie. W każdym razie, tak było do pewnego momentu. Niestety, cudowne działanie czarodziejskiego płynu okazało się mieć ograniczoną datę ważności. Może to klątwa trzynastej wróżki? Może dopominała się o swoje dziejowa sprawiedliwość, która ciągnie się przez pokolenia? Z kolejnymi kieliszkami i kolejnymi latami, jeśli nawet umiałam przemienić się w kogoś, kim chciałam być i kogo można by pragnąć, to najwyżej na krótką chwilę. Potem czary przestawały działać albo wręcz działały w drugą stronę. Stawałam się kimś jeszcze gorszym niż w stanie zero, w stanie, od którego startowałam wtedy, na samym początku, gdy złapałam za nogi pana boga w przezroczystej butelce.
Rano wstyd wracał zwielokrotniony. Odbijał się echem w mojej głowie, w pustym pokoju, rezonował w całym ciele. Wypchana piaskiem szmaciana lalka musiała ruszyć do życia, coś ze sobą zrobić, jakoś to wszystko ogarnąć. Musiała dawać sobie radę.
Fragment pochodzi z książki "Alkoholiczka", autorstwa Miki Dunin.
Skomentuj artykuł