Jesteśmy w trakcie rozwodu. Pan Bóg dał mi taką a nie inną drogę
Sześć lat temu mój mąż wyjechał do pracy do Irlandii. Przez długi czas upatrywałam w tym wyjeździe przyczyny kryzysu naszego małżeństwa. Obawiałam się, że mąż mnie zdradzi, że odejdzie. Ciągle do niego dzwoniłam, pytając o to, gdzie był, co robił, z kim się spotkał, ile wypił. Nie zauważyłam tego, że owinęłam się wokół niego jak bluszcz.
Interesowało mnie wtedy przede wszystkim moje szczęście i moje poczucie bezpieczeństwa. Nerwowo szukałam gotowych recept, które pomogłyby mi uratować małżeństwo. Kiedy trafiłam na forum internetowe Wspólnoty Trudnych Małżeństw "Sychar", opisałam swoją historię i niecierpliwie czekałam, aż ktoś mi podpowie, jak skutecznie kontrolować męża na odległość. Tymczasem w jednym z pierwszych postów, które pojawiły się w odpowiedzi, przeczytałam, że to ja mam problem. Polecono mi książkę J. Dobsona "Miłość potrzebuje stanowczości", czytałam ją i oczy mi się otwierały: "obluszczowiłam" mojego męża, nic więc dziwnego, że stara się wyrwać.
Próbowałam zastosować rady Dobsona w rozmowach z moim mężem, ale przez telefon było to bardzo trudne. Przestałam jednak pytać, gdzie był, co robił, dlaczego znowu był na imprezie, nie zasypywałam go opowieściami o moim życiu. Czytałam też inne psychologiczne książki traktujące o małżeństwie, o potrzebach kobiety i mężczyzny - to były dla mnie zupełnie nowe informacje.
W kolejnych odpowiedziach na mój post na forum "Sycharu" pojawiły się też pytania o moją relację z Bogiem, o modlitwę, o czytanie Biblii... Byłam zdumiona - spodziewałam się konkretnych rad, a oni pytają mnie o wiarę. Jakby wyczuli, że mój problem tkwi gdzie indziej, że moje życie od dawna jest pogmatwane. Byłam daleko od Pana Boga. Wcześniej nie rozumiałam sensu wiary, nie potrzebowałam jej. Nie umiałam się modlić, nawet na różańcu.
Nie zrezygnowałam z szukania ratunku dla swojego małżeństwa, a jednocześnie powoli się nawracałam. Sięgnęłam po Biblię. Czytając ją, ze zdumieniem odkrywałam, że Bóg interesuje się życiem człowieka, że interesuje się moim życiem. Uczyłam się odmawiać różaniec. Trafiłam też do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Modliliśmy się tam wspólnie za mojego męża, o jego powrót do rodziny i o nawrócenie.
powrót
Mąż zauważył zmianę. Zaintrygowało go to, że przestałam być tak dociekliwa, a kiedy wspomniałam o tym, że wychodzę z domu na jakieś spotkania, był już bardzo zaniepokojony. Niespodziewanie przyjechał na naszą rocznicę ślubu. Przyjazd przygotowywał w tajemnicy przed wszystkimi. Byłam zaskoczona tym bardziej, że nigdy wcześniej nie obchodził naszych rocznic. Gdy przyjechał, czułam się najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Uznałam, że wszystkie moje modlitwy zostały wysłuchane. Stał się cud i odtąd będziemy już zawsze razem.
Być może nawet traktowałam to, co się stało, trochę jak nagrodę za moje nawrócenie. Znałam wiele takich historii: ktoś odnalazł Boga i odtąd wszystko w jego życiu zaczęło się układać. Dlaczego i mnie miałoby się to nie przytrafić? Dużo z mężem rozmawialiśmy, snuliśmy plany. Widziałam, że mój mąż także zaczął się modlić i czytać Biblię. Wszystko więc układało się po mojej myśli.
Napisałam nawet na forum "Sycharu" świadectwo. Miało mnóstwo wejść, bo ludzie chcieli czytać o tym, że można uratować swoje małżeństwo. Byłam zresztą bardzo aktywnym uczestnikiem tego forum. Jako neofitka wchodziłam tam w każdej wolnej chwili i nic innego się dla mnie nie liczyło. Kiedy w 2006 r. jeden z założycieli "Sycharu" zaproponował mi, bym zajęła się moderowaniem forum, miałam pewne wątpliwości, ale zgodziłam się. Zajmuję się tym do dzisiaj.
ochrona
Mąż wymarzył sobie życie w Irlandii. Pojechaliśmy więc tam razem z naszym siedmioletnim synem. Przez jakiś czas idylla trwała. Zdecydowaliśmy się na drugie dziecko. Zaszłam w ciążę, pojawiły się jednak komplikacje medyczne. Lekarze w Irlandii twierdzili, że nie będą mogli podtrzymać tej ciąży. Cały romantyzm oczywiście prysnął. To było dla mnie podwójnie trudne doświadczenie, bo z jednej strony bałam się o dziecko, a z drugiej nie umiałam sobie wytłumaczyć tego, co się działo, w perspektywie wiary: "Dlaczego tak się stało? Czy coś zrobiłam nie tak?". Wydawało mi się, że mam swoistą ochronę od Pana Boga i nic złego nie powinno mnie spotykać.
Zdecydowałam się na powrót do Polski, bo tutaj mój lekarz dawał mi nadzieję na to, że jednak uda mi się urodzić dziecko. Mąż dojechał do mnie później, bo musiał jeszcze pozałatwiać różne formalności.
Syn urodził się zdrowy, złapał jednak w szpitalu jakąś infekcję, cztery razy przechodził zapalenie płuc. Okazało się, że musi minąć trochę czasu, zanim będziemy mogli wszyscy wrócić do Irlandii. Mąż pojechał sam.
dlaczego?
Kryzys, który wtedy nastąpił, był o wiele głębszy od poprzedniego. Mąż się coraz bardziej zamykał w sobie, oddalał od nas. Czułam, że nasze małżeństwo wymyka mi się z rąk, szukałam nawet terapii. Wiem, że mąż miał kogoś, chociaż się do tego nie przyznał. Półtora roku temu odszedł od nas.
Miałam żal do Pana Boga, że dał mi go na tak krótko. Po co w ogóle był ten epizod? Mnóstwo pytań, pretensji. Nie tak to miało być. Siłowałam się tak przez dłuższy czas. Podałam wszystko w wątpliwość: "Co ja, Boże, mam z tej wiary? On za jakąś inną kobietą lata, używając życia, a ja muszę zostać sama do końca życia? Na tym polega Twoja wierność obietnicy?".
Zaczęłam sobie jednak przypominać, jak wyglądało moje życie, zanim zaczęłam wierzyć w Boga, i coraz bardziej przekonywałam się, że nie chciałabym już do niego wrócić. Mimo wszystko wolałam żyć tak jak teraz, nawet bez męża, niż wrócić do czasu, kiedy Boga nie znałam. Próbowałam jakoś sobie poskładać na nowo ten świat, czytałam Pismo Święte i poznawałam historie ludzi, którzy zawierzali Bogu i nigdy na tym nie tracili. Nie zawsze dostawali dokładnie to, czego oczekiwali, czasem było to po wielokroć więcej. Dzisiaj mogę powiedzieć, że polegam na Bożych obietnicach. Bóg zagwarantował w swoim Słowie życie pełne obfitości osobie, która pójdzie za Nim, i na to liczę. Pewnie, że wolałabym zaznać tego szczęścia już teraz, ale może ten brak, którego doświadczam, do czegoś mnie prowadzi. Kiedyś przyjdzie taki czas, że zrozumiem, jaki to wszystko miało sens.
być uczniem?
Jesteśmy w trakcie rozwodu. Nawet nie wiem, gdzie mieszka teraz mój mąż. Teściowie nie tylko zaakceptowali tę sytuację - ale wręcz pomagają mu ułożyć sobie życie na nowo. Współczuję jednak mężowi i modlę się za niego, o jego nawrócenie.
Rozwód oznacza nie tylko rozstanie z jedną osobą, ale zerwanie wielu relacji. Młodszy syn nie zna innej rzeczywistości od tej, że tata zabiera ich co dwa tygodnie na weekendy. Starszy, dziś dwunastoletni, potrzebował roku, żeby przystosować się do nowej sytuacji. Wcześniej cały czas płakał. Nadal jednak nie jest łatwo. Syn jest bardzo dojrzały, kiedyś powiedział mi: "Wiesz, mamo, gdyby człowiek nie doświadczył cierpienia, to nie wiedziałby, co to jest życie".
Niedługo po nawróceniu prosiłam Jezusa, żebym mogła być Jego uczniem. Wydawało mi się, że to świetna recepta na życie - będę całe życie Go wielbić, czyli skakać, klaskać i śmiać się. Tymczasem Pan Bóg dał mi taką a nie inną drogę. Miałam nawet żal, że pozwolił na to, by mnie to spotkało, że mnie opuścił. Później jednak Pan Bóg zaczął mi pokazywać, że jest ze mną w tej traumie. Cudem znalazł się adwokat, którego bardzo potrzebowałam podczas rozprawy rozwodowej, znalazły się pieniądze dla niego. Choroba sprawiła, że nie mogę wykonywać swojego zawodu, którego i tak nie lubiłam. Zaczęłam studiować, rozwijać się. Poznaję siebie na nowo.
Wcześniej może życie skupiało się na mężu, byłam od niego uzależniona. Nawet gdy mówiłam, że wierzę w Boga, to tak naprawdę chodziło mi o męża - on był moim bożkiem. Dzisiaj uczę się żyć w wolności, choć nadal jest we mnie dużo lęku. Boję się jeszcze powiedzieć Bogu "tak" we wszystkim, np. "Tak, będę sama do końca życia". W głowie pojawiają mi się różne scenariusze, staram się jednak ich nie analizować. Cieszę się z tego dobra, które wydarza się wokół mnie, i proszę Boga o łaskę na każdy dzień.
Skomentuj artykuł