Najważniejsza rzecz przed ślubem: jak się nie rozwieść
Tytuł powinien brzmieć "nie chcecie się nigdy rozwieść? Spróbujcie tego!". Albo "niezawodny sposób na małżeństwo do końca życia to…", ewentualnie: "amerykańscy naukowcy znaleźli sposób na dozgonną miłość - sprawdź!". Ależby się klikało!
Żarty na bok, bo sprawa jest poważna. Sama tego nie wymyśliłam, więc jest na serio mądre. Jakby każdy na ziemi to zrozumiał, to świat byłby piękniejszy, a rodziny szczęśliwsze. Tylko sądy i prawnicy bez pracy.
Nie zaręczyny, sala, fotograf czy suknia. Nawet nie kościół, wybranie czytań, odbycie rekolekcji, przesłuchanie "Pomarańczarni" czy przemedytowanie przysięgi małżeńskiej. Żadna z tych rzeczy nie jest najważniejsza, nie zagwarantuje wam szczęśliwego małżeństwa i nie jest odpowiedzią na pytanie jak się nie rozwieść. Jest inna ważna rzecz. Żeby do niej dotrzeć musicie zacząć od wczytania się w przysięgę.
Co my właściwie przysięgamy?
Formułka w urzędzie jest śmieszna i w ogóle nie warto się nad nią zastanawiać, bo właściwie nic się tam nie obiecuje. W sakramencie małżeństwa mamy natomiast totalny hardkor. "Ja ... biorę sobie ciebie ... i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci". Niby nic takiego. To że setki par wypowiadają te słowa nie mając pojęcia, co mówi, odłóżmy na bok. To nawet nie w tym rzecz. Skupmy się na najważniejszym - dwóch istotnych słowach. A więc od końca.
Definicje
Wpiszcie sobie w google hasło miłość i zadumajcie się przez chwilę nad głębią współczesnego społeczeństwa - dwa razy Wikipedia, Aleteia, Focus - nie jest źle. Później Sławomir, "Pierwsza miłość" i "M jak miłość". Ech, no życie.
Ale konkret:
"uczucie, typ relacji międzyludzkich, zachowań, postaw. Często jest inspiracją dla dzieł literackich lub malarstwa. Stanowi ważny aspekt psychologii, filozofii i religii."
"złożone, trudne do zdefiniowania zjawisko, często utożsamiane z uczuciem, które przejawia się w relacji do drugiej osoby (lub obiektu), połączonej z silnym pragnieniem stałego obcowania z nią, czemu może towarzyszyć pociąg fizyczny do osoby będącej obiektem uczucia. Zwykle jest okazywana przez próby uszczęśliwiania kochanej osoby."
No i wychodzi na to, że jak przestrzegali nauczyciele od podstawówki, jeśli posłuchamy Wikipedii będziemy w błędzie. Tylko w tym przypadku ten błąd może się skończyć tragedią. Bo żeby dobrze wejść w małżeństwo, trzeba sobie uświadomić, że miłość z uczuciem ma niewiele wspólnego.
Jak spieprzyć małżeństwo jeszcze przed startem
Wiem, że na pewno masz swoją definicję miłości - każdy ma. I nie ważne co tam masz. Najważniejsze, żeby zaczynała się od prostego sformułowania - "miłość to jest wybór". Na nim może się też zakończyć. Jestem przekonana, że połowa małżeństw kończy się dlatego, że narzeczeni nie wbili sobie tego do głów na samym starcie. "Bo miłość się skończyła"? Ale jak mogła się skończyć? Przecież to nie jest umowa na abonament odnawiana co dwa lata. Wybierasz, że będziesz kochać, więc kochasz, nie dopóki ci się jakoś tak samo kocha, tylko dopóki wybierasz, że kochasz. Jeśli z twoich ust wychodzi "nie kocham cię już", to tak naprawdę mówisz "zdecydowałem, że już nie będę cię dłużej kochał".
To że motylki w brzuchu to nie miłość wiecie, bo o tym wszyscy trąbią, nawet jak w to nie wierzą. Miłość to zagryzanie zębów przy podnoszeniu brudnych skarpetek ze środka pokoju [spojler].
Wybieram, że będę kochać - do końca życia nawet wybieram. Raz i na stałe. To nie może się skończyć, bo jest akcją dokonaną - po ptokach.
Bierz co wybrałeś. Próbując jeszcze bardziej łopatologicznie: przysięga małżeńska tak naprawdę brzmi "Ja ... biorę sobie ciebie ... i ślubuję, że wybieram cię kochać, być wiernym i uczciwym w małżeństwie, oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci".
Jeśli coś się powtarza, to jest wyjątkowo ważne. A my tu mamy podwójne wybranie. My wybieramy wybierać. Człowiek, który stworzył tę przysięgę był geniuszem.
Jeśli się na coś decyduję, to muszę ponosić tego konsekwencje. Jeśli przysięgamy miłość, myśląc, że to coś, co mi się czuje, no to już po wszystkim, nic z tego wszystkiego nie będzie. Bo z takim podejściem koniec uczucia, to koniec miłości. A to oczywiście nie jest tak. Biorę, więc jest zabrane. Moje. I jak ten raz przed ołtarzem zabiorę, to już koniec. Ale potem codziennie mam wybierać. Szczególnie w te dni, kiedy nic nie czuję - wtedy muszę wybierać najmocniej. Ale ten pierwszy raz jest najważniejszy. Jak w każdym innym sakramencie. Kiedy uczestniczymy w Eucharystii, to przenosimy się do wieczernika. Jesteśmy tam z Jezusem, tak naprawdę na świecie wydarzyła się ta jedna jedyna Msza. Chrzest i bierzmowanie przyjmujemy raz, ale czerpiemy z ich łask codziennie.
Brudne gary zamiast motylków
Teraz jestem zakochana po uszy. Ale patrzę na te wszystkie małżeństwa z kilkunastoletnim stażem i wiem, że oni też tak kiedyś musieli mieć, chociaż przez chwilę, nawet bardzo krótką. I wiem, że jeśli nie będziemy uważać, nas też to czeka - jeśli nie będziemy nad tym związkiem pracować. Ale wiem też, że choćbyśmy cuda robili, to taki moment przyjdzie - kiedy nie będę podskakiwać na dźwięk klucza w drzwiach, tylko od wejścia będę narzekać, że naczynia nie pozmywane. Bo nie ma siły, żeby całe życie upłynęło z tymi motylkami w żołądku. I kiedy ten dzień przyjdzie, to wiem, że zmuszę się, żeby w głowie mieć jedynie "wybrałam cię, żeby cię kochać". I dalej będę zła, wyrzucę z siebie żale - ale z miłością, która nie będzie uczuciem, którego wtedy pewnie, jak na złość mi zabraknie. Z miłością, która jest postawą życiową, na którą się decyduję względem tego człowieka.
Każdego dnia budząc się koło męża, który od ślubu przytył 5 kilo i nie pozmywał wieczorem naczyń choć prosiłaś trzy razy*, kiedy myślisz "kocham" stajesz znowu przy tym samym ołtarzu mówiąc "biorę i nie opuszczę", a Bóg wylewa na to coraz większe, bo coraz potrzebniejsze wiadra łaski.
Nie ma tu się co kończyć.
Tekst pochodzi z bloga janowskablog.pl
Skomentuj artykuł