Potrzebny rozwód
Podawane przez ludzi powody rozwodów ujawniają ich poglądy na temat małżeństwa. Przez niemal dwadzieścia pięć lat swojej pracy terapeutycznej zaobserwowałem wielką zmianę. Nie mam na myśli tego, że większość ludzi nie doświadcza prawdziwego emocjonalnego cierpienia z chwilą, gdy decydują się na zakończenie swojego małżeństwa.
Chodzi o to, że powody, jakie podają, skrajnie różnią się od tych trudnych, przykrych problemów, które popychały ludzi do rozwodów we wcześniejszych pokoleniach, takich jak znęcanie się, wykorzystywanie, porzucenie, alkoholizm czy niewierność. W sytuacji, gdy nie da się zmienić takich zachowań, rozwód może czasem okazać się konieczny. Mnie niepokoją niepotrzebne rozwody, mające swoje źródło w konsumpcyjnej kulturze przenikającej do małżeństw.
W dzisiejszych czasach wiele osób podaje przyczyny swoich rozwodów bardziej w formie niezadowolenia z tego, co im daje małżeństwo, niż w formie analizy małżeńskich obowiązków. Oto przykłady, z jakimi spotkałem się w swojej pracy terapeutycznej i w życiu prywatnym:
"Ten związek nie funkcjonował już z pozytywnym skutkiem dla mnie".
"Za bardzo różniliśmy się pod względem naszych potrzeb".
"Nie byłam szczęśliwa".
"Oddaliliśmy się od siebie".
"Ja się rozwijałam, a on nie".
"Ona za bardzo się zmieniała".
"Zasługuję na więcej".
"Nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, którymi byliśmy, gdy się pobieraliśmy".
"Gdy dzieci opuściły dom, została już tylko pustka".
"Nasza relacja straciła świeżość".
"Mój mąż był miłym gościem, ale nudnym".
"Nie było między nami żadnej prawdziwej zażyłości. Jaki to
wzór do naśladowania dla dzieci?"
Niegdyś wiele z tych argumentów uważałem za uzasadnione powody do zakończenia małżeństwa. Skoro małżeństwo nie spełnia twoich potrzeb, szczególnie, jeśli usilnie starałeś się to zmienić, to rozsądnym rozwiązaniem jest odejście. Jednak w ciągu ostatnich dziesięciu lat ogarniały mnie coraz większe wątpliwości w tej kwestii, ze względu na spustoszenie, jakie pozostawiały za sobą rozwody zarówno wśród dorosłych, jak i dzieci, oraz gdy obserwowałem, jak ludzie kończyli swoje kolejne małżeństwa z tych samych powodów.
Przypominam sobie pewnego męża, który nie potrafił zaakceptować faktu, że jego żona wróciła na uczelnię, aby skończyć studia i przyjęła liberalny, zamiast konserwatywnego, stosunek do religii. Odebrał to jako osobisty afront z jej strony i zmusił ją do odejścia z małżeństwa. Decydując się na rozwód, była już emocjonalnym wrakiem, a mąż dawał jej do zrozumienia, że to jej wina. Wcześniej ich małżeństwo było całkiem w porządku i było dobre dla ich dzieci. Wyjaśniałem wtedy tego typu przypadki rozwodów, mówiąc: "rozeszli się w przeciwnych kierunkach", "ona go przerosła" czy też "on był dla niej zbyt surowy". Dziś jednak widzę, że to mąż był odpowiedzialny za ten niepotrzebny rozwód dlatego, że nie chciał podjąć próby poradzenia sobie ze swoim rozczarowaniem związanym ze zmianą, jaka nastąpiła u jego żony. Z perspektywy czasu żałuję, że silniej nie podałem w wątpliwość jego postawy ze względów moralnych, ponieważ postępował tak, jakby to ona zerwała układ, którego nikt nie miał prawa zmieniać.
Historia tej pary stanowi dobry przykład tego, jak niepotrzebny rozwód na wcześniejszym etapie może przerodzić się w konieczny rozwód na późniejszym etapie. Odejście jego żony, z mojego punktu widzenia, było usprawiedliwione, ponieważ małżeństwo to stało się emocjonalnie nie do zniesienia. Nie chciałbym nadmiernie upraszczać tej sprawy, ponieważ problemy tego małżeństwa były wyrazem indywidualnej słabości obu stron, jak również tradycyjnego stosunku męża do żony, która pragnie dążyć do własnych celów. Ich związek stał się jednak częściowo nie do zniesienia dlatego, że mąż stał się stale narzekającym, niezadowolonym klientem w sferze usług małżeńskich.
Gdy stwierdzam, że większość rozwodów jest niekonieczna, mam na myśli to, że jedna lub obie strony mogły sprawić, by do niego nie doszło, zmieniając swoją postawę lub zachowanie.
Rozwód jest ostatecznym rozwiązaniem problemów małżeńskich, które niejednokrotnie można było rozwiązać w mniej drastyczny sposób, lub do którego można by przynajmniej lepiej się przygotować, w celu uniknięcia dalszych zranień którejkolwiek ze stron.
Zdarza się jednak, że jedno z małżonków, które nie chce rozwodu, jest do niego zmuszane, ponieważ druga strona nie dotrzymuje swoich małżeńskich zobowiązań poprzez niewierność, nieustanny brak odpowiedzialności lub fizyczne znęcanie się. W innych przypadkach problemy nie są aż tak poważne, ale są wynikiem prowadzenia przez jednego z małżonków nieustannej wojny emocjonalnej, nieraz spowodowanej poczuciem niespełnienia swoich konsumenckich praw, co z kolei powoduje, że rozwód, który mógł być niepotrzebny i możliwy do uniknięcia, staje się koniecznością.
Pamiętam pewne małżeństwo, w którym mąż utrzymywał, że żona wstrzymuje jego rozwój i usiłuje go kontrolować. Znów zaczął zachowywać się jak nastolatek. Na przestrzeni dwóch lat ulegał coraz silniejszym atakom gniewu, po których następowały długie okresy wycofywania się, w czasie których nie rozmawiał z żoną. Bardzo rzadko pojawiały się momenty, w których był uprzejmy i pozytywnie nastawiony do swojej żony. Odrzucał wszelkie propozycje małżeńskiej terapii lub skorzystania z pomocy indywidualnej. W końcu jego żona nie była w stanie już dłużej tego znieść i postawiła mu ultimatum - albo zrobi coś, aby poprawić ich związek, albo odejdzie. Odszedł. Czy miała słuszność, kończąc ten związek? Tak. Ale przypominało to decyzję o odłączeniu aparatury podtrzymującej funkcje życiowe pacjenta, któremu przede wszystkim nie powinno się było pozwolić na doprowadzenie się do takiego stanu. Konsumpcyjny sposób myślenia męża, prawdopodobnie połączony z kryzysem wieku średniego sprawił, że niepotrzebny rozwód stał się konieczny.
Patrząc z osobistego punktu widzenia, teraz, gdy moje małżeństwo trwa już prawie trzydzieści lat, bardziej cenię ten rodzaj trwałych więzów niż gdy byłem młodszy, nawet jeżeli wiąże się to z niezaspokajaniem wszystkich potrzeb moich czy żony. Wspólne długie życie, rozpoczęte w młodości i prowadzące do wspólnej starości poprzez narodziny i wychowywanie dzieci aż do ich dorosłości i zakładanie przez nich ich własnych rodzin, sprawia, że satysfakcja i radość płynące z długiego, opartego na wzajemnym oddaniu małżeństwa przewyższają wszelkie pozytywy płynące z innych związków.
Paradoks polega na tym, że w tym przypadku satysfakcję osiąga się wtedy, gdy przestaje się koncentrować na tym, aby ją osiągnąć. Jak mówiła w swojej roli Beatrice Arthur "Nie szukaj szczęścia... to jedynie uczyni cię nieszczęśliwym".
Począwszy od lat siedemdziesiątych, zacząłem w swoich pracach dla innych specjalistów wskazywać na terapeutyczne przychylne nastawienie do osobistego zadowolenia przeciwstawianego odpowiedzialności za rodzinę oraz obowiązkom z nią zawiązanym. Stopniowo zmieniało się moje podejście do usprawiedliwień, które ludzie podawali jako przyczyny rozpadu swoich małżeństw. Zaczęły one brzmieć jak skargi klientów, jak uzasadnienie prośby o wymianę starego samochodu na nowy za dopłatą, chęci sprzedaży domu czy też pozbycia się starego płaszcza. Znowu zobaczyłem, że ludzie mogą odczuwać wielkie cierpienie z powodu braku osobistego zadowolenia w małżeństwie. Jednakże, te nowe powody często sprowadzają się do stwierdzenia, że czyjeś psychologiczne potrzeby nie są zaspokajane w małżeńskim stylu życia, lub że współmałżonkowie nie spełniają swoich wzajemnych potrzeb w sposób zadowalający.
Pojawia się tu jeszcze jeden paradoks, ponieważ jestem również orędownikiem stawania w obronie siebie samego w małżeństwie. Każde z małżonków ma naturalną ludzką potrzebę bycia traktowanym z miłością, szacunkiem i w sposób sprawiedliwy. Bycie naiwniakiem, którym druga strona manipuluje, nie jest dobre ani dla małżeństwa, ani dla danej osoby. Kiedy jedno z małżonków usiłuje kontrolować to, co drugie myśli bądź czuje, konieczne jest wyznaczenie wyraźnych granic. Gdy mąż lub żona traktowani są niesprawiedliwie, konieczne jest, aby odważyli się wypowiedzieć na ten temat. Gdy któraś ze stron nie wywiązuje się z ustalonych obowiązków, trzeba się przeciwstawić. Jako terapeuta jestem przekonany o słuszności tego typu działań, i nie mają one nic wspólnego z małżeństwem konsumpcyjnym.
Problem małżeństwa konsumpcyjnego pojawia się wtedy, kiedy koncentruję się przede wszystkim na tym, czego nie otrzymuję w małżeństwie oraz na niezaspokajaniu moich potrzeb przez współmałżonka. Konsumpcyjny stosunek do małżeństwa reprezentuję wtedy, gdy nie dostrzegam własnych ograniczeń, gdy nieustannie porównuję swojego współmałżonka lub małżeństwo ze swoimi marzeniami o innych związkach, gdy mylę swoje pragnienia z potrzebami, gdy przestaję dostrzegać różnicę pomiędzy zachowaniem całkowicie niedopuszczalnym (takim jak wykorzystywanie seksualne, niewierność, alkoholizm, okrucieństwo emocjonalne lub notoryczne kłamanie) a zachowaniem, które mnie martwi bądź smuci (takim jak nieokazywanie czułości lub wsparcia, nadmierna ilość pracy, brak zainteresowania seksualnego czy też posiadanie pewnych antypatycznych cech charakteru). Konsumpcyjny stosunek do małżeństwa zamienia rozczarowania w małżeńskie tragedie, a konstruktywne wysiłki mające na celu ulepszenie związku - w żądania zmian, do których mamy prawo.
Oto przykład małżeństwa konsumpcyjnego, które zakończyło się niepotrzebnym rozwodem: Sidney, który niedawno przeszedł na emeryturę i ożenił się powtórnie z kobietą będącą u szczytu swojej kariery zawodowej, nieustannie utyskiwał na obowiązki zawodowe żony i na brak dostępności dla niego. Jak wszystkie pary, borykali się z pewnymi osobistymi problemami oraz trudnościami w relacjach, które komplikowały ich małżeństwo, jednak to, co ostatecznie zabiło ich związek, to fakt, że Sidney stawał się coraz bardziej niezadowolonym i rozżalonym klientem z powodu ilości poświęcanego mu czasu oraz jakości usług świadczonych przez jego żonę, Mary. Pomimo że Mary na początku nie wypowiadała się w tej sprawie z konsumpcyjnego punktu widzenia, ostatecznie tak postąpiła, oznajmiając, że ryzykowanie swoimi zawodowymi planami z powodu niepewnego małżeństwa nie leży w jej interesie. To było szczególnie smutne zakończenie terapii małżeńskiej, ponieważ żadna ze stron tak naprawdę nie chciała kończyć tego związku, jednak siła osobistych korzyści ostatecznie przerosła ich wzajemne oddanie.
Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że większość osób rozważających zakończenie swoich związków małżeńskich z powodów, które można by określić jako "łagodne", autentycznie cierpi i odczuwa ból. Kiedy bezskutecznie oczekujemy spełniania naszych potrzeb przez innych, możemy doznawać silnych frustracji. Poziom naszej odporności na frustrację obniża się coraz bardziej i jako porządni konsumenci staramy się znaleźć poza sobą miejsce, z którego powinny nadejść zmiany. Gdy połączymy tego typu podejście z nieodłącznymi ludzkimi słabościami i z bagażem wcześniejszych doświadczeń rodzinnych, jakie wnosimy do małżeństwa, często się zdarza, że spoiwo nie wytrzymuje.
W przeszłości jedynym argumentem, jakiego potrzebowałem, aby poprzeć decyzję o rozwiązaniu małżeństwa, w którym nie dochodziło do nadużyć, było stwierdzenie, że stało się ono źródłem cierpienia i niezadowolenia i że nie ma już w nim miłości. Teraz widzę wyraźniej, że ten ból i udręka często są skutkiem wieloletniego koncentrowania się na tym, czego nie daje małżeństwo, narzekania na słabości i wady drugiej strony, słuchania tego, jak mąż lub żona bronią się i odwzajemniają krytykę, porównywania swojego małżeństwa do innych oraz stopniowego, coraz większego oddalania się od siebie i coraz silniejszego rozżalenia.
Innymi słowy, po latach życia w konsumpcyjnym związku, poczucie osobistego prawa do małżeństwa wysokiej jakości prowadzi do skupiania się na tym, co jest złe w drugiej osobie, co sprawia, że coraz więcej spraw zmierza w niewłaściwym kierunku, ostatecznie prowadząc do cierpienia usprawiedliwiającego odejście.
Więcejw książce: JAK TRZYMAĆ SIĘ RAZEM W ŚWIECIE, KTÓRY CHCE NAS ROZDZIELIĆ - William J. Doherty
Skomentuj artykuł