Osoba cierpiąca też jest człowiekiem
Z Krzysztofem Ziemcem o eutanazji i sensie życia pomimo cierpienia rozmawia Zbigniew Kaliszuk
W czerwcu 2008 r. Krzysztof Ziemiec uległ ciężkiemu, sięgającemu 40 proc. powierzchni ciała, poparzeniu w wyniku wybuchu pożaru w jego mieszkaniu. Pierwsze tygodnie po wypadku były zmaganiem się z tak potwornym bólem, że nie pomagała nawet morfina. Jak sam wspomina, najgorsze były zmiany opatrunków: "Nie miałem skóry, tylko cieknącą ranę, na którą codziennie trzeba było nałożyć świeży opatrunek, żeby nie wdało się zakażenie. Ale to oznaczało, że ten stary trzeba było zedrzeć, zdzierając przy okazji strupy, jakie zdążyły się utworzyć. To tak jakby żywcem obdzierali cię ze skóry (...) Przy zmianie opatrunków wyłem jak na torturach". Na dodatek w to wszystko wdała się jeszcze sepsa i prawie 40-stopniowa gorączka.
Cierpienia bynajmniej nie skończyły się, gdy ból już zelżał i dziennikarz mógł wrócić ze szpitala do domu. Musiał bowiem zmierzyć się z nowym problemem - bezradnością psychiczną i świadomością, że nie mógł robić niczego samodzielnie. Ani zjeść, ani umyć się, ani nawet podnieść się z łóżka. "Gdy wróciłem do domu, zaczął się drugi etap choroby. To było znacznie większe cierpienie psychiczne. Nagle poczułem się jak przedwcześnie zniedołężniały starzec. Naprawdę byłem bliski myśli, może nie samobójczych, ale takich, że ja już nigdy nie wstanę z tego łóżka" - wspominał później. Do zdrowia dochodził jeszcze przez wiele miesięcy, by półtora roku po wypadku, w wigilię w 2009 r., powrócić do pracy w telewizji.
Zbigniew Kaliszuk: Jak Pan z perspektywy osoby, która otarła się o śmierć, przeszła przez wielkie cierpienie, ocenia problem eutanazji?
Krzysztof Ziemiec: Sądzę, że mój problem przy problemie, który mogą mieć osoby rozważające poddanie się eutanazji, to jednak zupełnie nie jest ta skala, więc nie chciałbym porównywać tych sytuacji.
Natomiast jeśli chodzi o samą eutanazję, jestem do niej bardzo negatywnie nastawiony. Uważam, że to wykonywany z zimną krwią wyrok śmierci, a nie jakaś mityczna pomoc! Ktoś może powiedzieć: "synku, co ty gadasz, jak ty nie wiesz, jaki to problem?" Może na szczęście nie wiem. Choć oprócz własnego, osobistego doświadczenia, kilkakrotnie miałem też zaszczyt jako dziennikarz rozmawiać z osobami, które na co dzień zajmują się pomaganiem chorym. Rozmawiałem między innymi z Anną Dymną, prowadzącą fundację opiekującą się dziećmi z upośledzeniem umysłowym, czy z panią Janiną Mirończuk, szefową hospicjum "Światło" w Toruniu zapewniającego opiekę dla osób, które zapadły w śpiączkę. Te dwie panie mówiły mi, że nigdy w życiu nie spotkały się z błagalną prośbą ze strony chorych: "uśmierćcie mnie", tylko co najwyżej z błaganiem w oczach: "zainteresujcie się mną, dostrzeżcie mnie". O uśmiercenie przeważnie proszą osoby, które są opiekunami chorych i które myślą, że w ten sposób ulżą im i ulżą sobie. Póki jesteśmy zdrowi, cierpienie wydaje się nam najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać, panicznie się go boimy, jesteśmy przekonani, że nie chcielibyśmy być podłączeni do żadnych rurek, przechodzić ciężkich zabiegów. Gdy jednak ono nas już spotka, okazuje się, że mamy w sobie wielką wolę życia i trzymamy się tego życia pazurami. Warto sobie z tego zdać sprawę, gdy oceniamy problem eutanazji. Przykładanie swojej miary, człowieka zdrowego, do sytuacji osoby chorej jest pewną pułapką.
Oczywiście rzadko, ale może się zdarzyć, że ktoś samemu poprosi o eutanazję. Przeważnie będzie to wtedy jednak straszliwy krzyk rozpaczy, wołanie o trochę uwagi i miłości. To jest na przykład głośny Przypadek Janusza Świtają, który kilka lat temu prosił o eutanazję, o czym rozpisywało się wiele gazet, a dziś pracuje w Fundacji Mimo wszystko Anny Dymnej jako fundraiser i internetowy analityk rynku osób niepełnosprawnych oraz jest twarzą i organizatorem projektów społecznych. Anna Dymna powiedziała mi, że to jego wołanie o eutanazję sprzed lat to był bardzo głośny krzyk: "Kochani, ja tu jestem, mam problem, dlaczego nikt nie chce mi pomóc?
Dlaczego ja jestem niepotrzebny? Też jestem człowiekiem, tylko znajduję się w innej sytuacji". Kiedy ona pomogła mu odnaleźć poczucie sensu życia, to on nie tylko nie chce już dokonywać eutanazji, ale wręcz odwrotnie - zaraża innych energią do życia i ciekawością świata. I w maju 2012 r. zorganizował wyprawę na własne K2, czyli Kopiec Kościuszki w Krakowie, w której oprócz niego wzięły udział też inne osoby poruszające się za pomocą wózka inwalidzkiego. Na jego warunki - człowieka oddychającego za pomocą respiratora, jeszcze niedawno leżącego i przykutego do łóżka - była to prawdziwa wyprawa w Himalaje. Po wspięciu się na szczyt mówił: "Miałem sporo szczęścia, bo spotkałem Annę Dymną. Jej fundacja pomogła mi zdobyć elektryczny wózek i po piętnastu latach mogłem wyjść z domu. Na nowo mogłem poczuć wiatr na twarzy i popatrzeć na słońce. Znów zachciało mi się żyć. Odzyskałem nadzieję".
Niestety, życie bywa okrutne i nie każdy ma tyle szczęścia, co Janusz Świtaj. Niektórzy nigdy nie spotkają na swojej drodze osoby pokroju Anny Dymnej i ich życie do końca będzie naznaczone jedynie bólem i cierpieniem. Czy jeśli ktoś nie chce się już dłużej męczyć i całkowicie świadomie i dobrowolnie chciałby się poddać eutanazji, to nie powinniśmy mu tego umożliwić?
Uważam, że zezwolenie na eutanazję jest zezwoleniem na zabójstwo w majestacie prawa. A my nie mamy prawa nikogo uśmiercać.
Wydaje mi się, że eutanazję najczęściej popierają osoby, które nie zgadzają się na ból, które nie widzą sensu cierpienia, traktują życie jak przygodę, która ma im zapewniać jak najwięcej przyjemności, a nie jak pewien egzamin z człowieczeństwa, z prawdziwości, głębi życia. Jeżeli z takiej perspektywy spojrzymy na starość, to ona może wydawać się pozbawioną sensu. Dlaczego więc wtedy nie poprosić o śmierć? No bo skoro ja już nie mogę wyjść na miasto, nie mogę podrywać dziewczyn, nie mogę pójść do pracy, skoro wszystko się skończyło, to po co mam żyć? Kwestią naszego podejścia do eutanazji są więc pytania: Jak my widzimy życie? Jaki jest według nas cel i sens naszego życia? Każdy z nas musi sobie na nie odpowiedzieć samodzielnie.
Ja osobiście dostrzegam wielki sens życia, nawet wtedy, kiedy spotyka nas poważne cierpienie. Cierpienie może nas wzmocnić, uszlachetnić, otworzyć na innych ludzi i Boga. Dla nas, chrześcijan, cierpienie jest to coś w rodzaju krzyża, który niesiemy przez życie. Raz jest on większy, raz mniejszy, a raz taki, że wydaje się nam, iż ugniemy się pod jego ciężarem i już nie wstaniemy. Ale z mojego doświadczenia, nie tylko osobistego, ale też dziennikarskiego, wynika, że ludzie nawet ten największy krzyż są w stanie unieść. Powiedziałem o Annie Dymnej i Janinie Mirończuk. Przychodzi mi na myśl jeszcze Ewa Błaszczyk, która prowadzi Fundację AKogo oraz stworzyła klinikę Budzik i z którą wiąże się jeszcze inna dramatyczna, rodzinna historia. Ona kilka lat temu straciła męża a dwa miesiące później jej córka zapadła w śpiączkę. Wydawać by się mogło, że pod takim krzyżem można się tylko załamać. A pani Ewa nie dość, że się nie załamała i podjęła walkę o życie i zdrowie córki, którą prowadzi do dzisiaj, to potem jeszcze zaangażowała się w budowę centrum wybudzeń ze śpiączki, tak na dobrą sprawę biorąc na swoje barki drugi krzyż w postaci niesienia pomocy innym.
Można? Życie pokazuje, że można. Człowiek w sytuacjach ekstremalnych jest w stanie sobie poradzić, jest w stanie wydobyć z siebie pokłady siły, energii, ufności i pokory, o które by siebie nie podejrzewał, trzeba tylko chcieć i próbować dostrzegać sens. To jest czasami tak, że my tego sensu w sobie nie odnajdujemy. Bo jesteśmy za słabi, zbyt leniwi, a może za mało ufni. Ale myślę, że jeżeli będziemy chcieli, to zawsze na naszej drodze stanie ktoś, kto nam ten sens pomoże odnaleźć. Trzeba tylko nie odganiać tych, którzy być może pukają do naszych drzwi. Tak jak to robił Janusz Świtaj, który wołając o śmierć mówił: "pomóżcie mi, ja chcę żyć".
Gdy rozmawiam z osobami popierającymi eutanazję, to przekonuję się, że bardzo często za ich poglądami stoją w gruncie rzeczy szlachetne pobudki - gdy wyobrażamy sobie ludzi muszących znosić potworne cierpienie i ból, wówczas eutanazja jawi się wręcz jako akt miłosierdzia, który może im ulżyć. Co by Pan powiedział takim osobom?
Wydaje mi się, że nie można mylić pojęć. Nie na tym polega miłosierdzie, żeby komuś zabierać życie. Miłosierdzie polega na tym, żeby pomóc takiej osobie odnaleźć w nowej sytuacji sens życia, sens cierpienia.
Eutanazję postrzegam w pewien sposób jako zabieranie ludziom nadziei i szansy. Dopóki ktoś żyje, zawsze może mieć nadzieję na poprawę swojego stanu oraz szansę na odnalezienie sensu życia. Ale po śmierci, tu, na tej ziemi, nie ma już nic. Taki człowiek nie skorzysta więc już z tego "ulżenia", nie odczuje go już w żaden sposób, umrze w poczuciu bezsensu. Gdy rozmawiałem ostatnio z przywołaną już wcześniej panią Janiną Mirończuk, powiedziała mi ona: "przecież nikt z rodziców osób, które są w śpiączce, nie zdecydowałby się na eutanazję. Bo jeśli by się zdecydował, pomyślał o tym, to odebrałby sobie nadzieję, że to dziecko się kiedyś wybudzi". A przecież zdarzają się przypadki - w tej klinice takich przypadków przez kilkanaście lat było prawie trzydzieści - że ludzie po latach się wybudzają. Jak można więc komuś odebrać życie, odbierając tym samym nadzieję na to, że on wróci?
Dodam jeszcze, że jako osoba wierząca mam świadomość, iż nasze życie nie należy do nas, tylko do Boga. To On nam daje życie. I to On nam kiedyś to życie, tu na ziemi, zabierze. Ten etap jest zaledwie wstępem do życia wiecznego. Z tego punktu widzenia człowiek wierzący nie powinien mieć żadnych wątpliwości, że eutanazja powinna być niedopuszczalna. Jeśli je ma, to może ta dyskusja jest dobrym momentem, by on sam siebie zapytał: "na ile moja wiara jest uczciwa i silna?"
A co z ludźmi niewierzącymi? Czy my, wierzący, możemy im narzucać zakaz eutanazji w przekonaniu, że życie należy do Boga? Boga, w którego oni nie wierzą...
Dla ludzi wierzących nadrzędne jest tzw. prawo naturalne i to, że nie można nikomu pomóc umrzeć, jest oczywiste. Dla ludzi niewierzących twierdzenie, że cierpienie ma sens, że pokazuje nam inną stronę życia, może już takie oczywiste nie być. Myślę więc, że człowiekowi wierzącemu jest łatwiej. Choć człowiek niewierzący, z punktu widzenia ludzkiego humanizmu, też mógłby sobie zadać takie pytania i wyciągnąć podobne wnioski.
Natomiast niezależnie od naszej refleksji na temat sensu życia i sensu cierpienia, żadne prawo - nawet ludziom niewierzącym - nie może dawać możliwości odbierania życia drugiemu człowiekowi. Eutanazja nie może być traktowana jako ulżenie komukolwiek, ponieważ jest to po prostu uśmiercanie drugiej osoby. Jeśli targniemy się na własne życie, to jest to nasz własny wybór, choć my, wierzący, będziemy za to odpowiadali przed obliczem Boga. Niewierzący pewnie też, chociaż o tym nie wiedzą. Ale nie możemy oczekiwać, że ktoś nam w tym swoistym zamachu pomoże.
To są sprawy, które wydawać by się mogło, że powinny być jednoznaczne, ale w dzisiejszym świecie wiemy, że niestety takimi nie są. To także coś, przed czym przestrzegał Jan Paweł II mówiąc o cywilizacji śmierci, która nam zagraża i która stoi u naszych bram i czeka, aż wejdzie w całej okazałości. Sądzę, że kto jak kto ale ludzie wierzący powinni dać temu odpór, bo jeżeli pozwolimy dzisiaj zabijać schorowanych starszych ludzi czy ułomne nienarodzone dzieci, to jutro okaże się, że będziemy zabijać także starszych ludzi będących zdrowymi, czy ułomne dzieci, już po urodzeniu. A jeśli chodzi o argument, który może przekonać także niewierzących?...
Nie jest powiedziane, że za chwilę, jeśli wszystko pójdzie po myśli zwolenników eutanazji, nasze dzieci kiedyś np. nie zabiją nas. Choćby dlatego, ze my także będziemy starzy i będziemy im zawadzali, ponieważ na przykład będzie im potrzebne nasze mieszkanie. Okropne? Okrutne? A czy możliwe? Dziś na razie nie. Ale myślę, że jeżeli będziemy w ten sposób podchodzili do kwestii życia i śmierci, to stanie się to bardziej możliwe niż nam się dzisiaj wydaje. Jeśli bowiem tylko uchylmy furtkę przyzwalając na zabijanie ludzi w niektórych sytuacjach, jeśli zaczniemy wyceniać wartość życia przez pryzmat jego jakości, 0 nieubłaganie będzie to prowadzić do przesuwania kolejnych granic. Tak zresztą już się dzieje w wielu podobnych sprawach i sporach o wartości.
Wiecej w książce: Katolik talibem? - Zbigniew Kaliszuk
Wydawnictwo FRONDA
Skomentuj artykuł