Po czym poznać, że potrzebuję pomocy psychologa?
Do mnie przychodzą ci, którzy naprawdę czują się bezsilni. Postawili już nawet kilka ratujących ich hipotez typu: będę częściej mówić o swoich potrzebach; zacznę okazywać życzliwość… i nic - mówi psycholożka i terapeutka.
Ada Kwiatkowska: Ponoć gdyby ludzie mieli prawdziwych przyjaciół, dużo rzadziej chodziliby do psychologa. Da się rozwiązywać problemy bez pomocy profesjonalisty?
dr Maria Popkiewicz-Ciesielska: Najczęściej osoby odwiedzające mój gabinet próbowały już same bądź z pomocą bliskich coś wymyślić. Wielu ludzi stara się sobie poradzić samodzielnie i sporo z nich robi to dobrze. Do mnie przychodzą ci, którzy naprawdę czują się bezsilni. Są świadomi jakiegoś problemu. Postawili już nawet kilka ratujących ich hipotez typu: będę częściej mówić o swoich potrzebach; zacznę okazywać życzliwość… i nic. Przychodzą w poczuciu, że zrobili już wszystko i więcej się nie da.
A jednak przychodzą, czyli mają nadzieję.
Tak, gdzieś wewnętrznie zakładają, że nie wszystko stracone. Zdarza się jednak, że odrzucają każdy nowy pomysł. Przez lata wytworzyli już pewien obraz siebie, nauczyli się jakoś reagować. Podważanie tego, co wymyślili, jest dla nich po prostu przykre. Trudno jest przecież przyjąć, że może bez sensu tracili siły i czas na jakieś nieskuteczne rozwiązania. A z drugiej strony przyjęcie nowego pomysłu bywa bolesne, bo może wymagać trudnego zmierzenia się z własną niemocą i słabością. Realnego wysiłku.
I wtedy przydaje się psycholog?
Głównie przydaje się wtedy większa otwartość i odwaga. Zgoda na odpowiedzi, przed którymi uciekam. Takich hipotez nie musi stawiać psycholog. Czasem naprawdę warto posłuchać przyjaciół, nawet jeśli ich pomysły wydają się dziwne, nielogiczne, takie zupełnie „od czapy”. Jeśli rzeczywiście są bezsensowne, szybko się to odkryje, ale najpierw warto się nad nimi pochylić. Mój syn ma taką zasadę, że jak coś zgubi, to zaczyna szukać w najmniej prawdopodobnym miejscu. Na przykład – zeszytu w szafie na ubrania. Twierdzi, że takie poszukiwanie „od tyłu” jest skuteczniejsze, niż gdyby zaczynał od oczywistych miejsc. Zachęcam więc do stawiania najmniej prawdopodobnych hipotez. Mogą się okazać najtrafniejsze, bo np. zdemaskują nasz strach przed zmianą albo jakąś prawdę o najbliższych, której wolelibyśmy nie poznać. Jeśli samemu nie potrafimy sobie z tym poradzić i najbliżsi
też nie są w stanie pomóc, to dopiero wtedy warto skorzystać z pomocy psychologa, by zainspirował do nowego spojrzenia na problemy i środki zaradcze.
Nie można przyspieszać wyleczenia, tak jak nie wolno przyspieszać końca żałoby. Najpierw trzeba poddać się smutkowi, nie wypierać go.
Istnieje jakiś ogólnoludzki sposób na leczenie ran? Taki do zastosowania od ręki?
Po pierwsze trzeba sobie dać czas na przeżywanie bólu wtedy, gdy jest on świeży. Nie można przyspieszać wyleczenia, tak jak nie wolno przyspieszać końca żałoby. Najpierw trzeba poddać się smutkowi, nie wypierać go. Moja przyjaciółka powiedziała mi kiedyś, że nie przepłakałam śmierci taty. Zrobiłam to dopiero po roku. Za późno. Trzeba płakać w czasie, w którym ból się pojawił. Po drugie opłakiwania nie można przeciągać, nadchodzi czas, kiedy trzeba działać.
Ale jak rozpoznać granicę?
Czasami granica sama nas znajduje. To będzie trochę skrajny przykład. Viktor Frankl, jeden z ojców psychologii, miał wśród pacjentów przed drugą wojną światową bardzo bogatych Żydów. Pomagał im między innymi w problemach o podłożu nerwicowym, depresyjnym. Wielu z tych ludzi trafiło później do obozów koncentracyjnych. Ci, którzy przeżyli, wrócili po wojnie do Frankla. Ale okazało się, że nie mieli już z czego się leczyć. Ich problemy stały się nieaktualne. W koszmarze wojny przestali się skupiać na własnym cierpieniu, zaczęli dostrzegać potrzeby innych ludzi. Tych, którzy leżeli na sąsiedniej pryczy w obozie koncentracyjnym. Dzielili się chlebem, okrywali kocem. Tak wychodzili ze swojego „ego”. Właśnie to wychodzenie z siebie jest najlepszym sposobem poradzenia sobie z trudnym przeżyciem.
Pewnego dnia po prostu podnieść głowę i zobaczyć, że obok mnie są ludzie, którym mogę pomóc?
Tak, mogę pomóc, bo jednak to trudne przeżycie, które dźwigam, jest moim bogactwem. Może obok mnie jest ktoś bezrobotny, porzucony... Ktoś, kto bardzo martwi się o swoje zdrowie. A ja wiem, co on czuje, bo to jest też moje doświadczenie, i dzięki
temu jestem w stanie go wesprzeć. Mój ból, przemyślenia, zły stan wykorzystuję, aby pomóc drugiemu. Naprawdę – nie ma bardziej konstruktywnego sposobu radzenia sobie z własnymi ranami niż pochylenie się nad cierpieniem innych. Możemy
to zobaczyć czasami na przykładzie najbliższych nam osób. Ktoś mi kiedyś opowiadał o swojej babci, która przeżyła wiele trudnych chwil: wojnę, wielką biedę, powódź… ale zawsze była pogodna i uśmiechnięta. Umiała pomagać innym. Doradzać
w trudnych chwilach. I to jest właściwie jedyny sensowny sposób, który może ujarzmić nasz ból – należy potraktować go jako wyzwanie, swoiście wykorzystać na rzecz pozytywnych, konstruktywnych relacji z ludźmi. Zmienia się wtedy nasza ocena rzeczywistości. Przestajemy się czuć jedynymi skrzywdzonymi życiowo. Angażujemy się w świat zewnętrzny, w tym też w jego bolączki. Czujemy się potrzebni i rzeczywiście tak jest. Ci, którym ofiarowujemy naszą pomoc, zwrotnie angażują się też w nasze poczucie komfortu, choćby dlatego, że jesteśmy im potrzebni.
A gdy sami zadaliśmy innym rany? Jakie mamy szanse, żeby komuś pomóc?
Odpowiedź nie będzie odkrywcza. Trzeba prosić o przebaczenie. Albo mniej górnolotnie: po prostu przeprosić i rekompensować krzywdy.
I już?
To wcale nie jest takie proste. Najpierw trzeba w ogóle odkryć, że zrobiło się coś złego. Potem poczuć, że się naprawdę żałuje, a na końcu pójść i powiedzieć: przepraszam. To nie jest łatwe, bo przeprosiny często odbieramy jako upokarzającą konieczność. Sama tak kiedyś miałam. Aż pewnego dnia doszłam do tego, że powiedzenie: „Przepraszam” nie musi boleć. Przeprosiny mogą nam dawać radość i satysfakcję.
Przepraszać trzeba nie licząc na nic. Nawet godząc się, że ten drugi człowiek nie będzie mi dowierzał, albo nawet da mi odczuć swoją złość. Ma do tego prawo.
Nie wierzę…
Naprawdę. Kiedyś w pewnej sprawie byłam bardzo przekonana o swojej racji, aż pewnego dnia odkryłam, że ja też… „nabrykałam”. Pamiętam, jaka byłam szczęśliwa, gdy to zrozumiałam. Poczułam nawet pewną satysfakcję. Stałam się o coś dojrzalsza. Gdyby mnie ktoś obserwował w tym momencie, mógłby się zdziwić. Taka byłam „nakręcona” i radosna, że idę przeprosić. Bo ja faktycznie pojęłam swój błąd. Myślę, że to było kluczowe. Przepraszać trzeba wtedy, gdy naprawdę czuję i wiem, że mam za co.
Zdania typu: „Przeproś panią” wyrzucamy do kosza? Wymuszone kajanie się nikomu nie jest potrzebne?
Takie zwroty wskazują, że coś niedobrego się stało. Ale przepraszać nie można pro forma ani zbyt szybko. To nie może być tak, że z jednej strony mówię: „Przepraszam”, ale w duchu myślę, że ten drugi jest jeszcze bardziej winny, i oczekuję, że teraz on przede mną padnie na kolana.
To chyba dość częsta strategia. Mogę się przyznać do błędu pod warunkiem, że druga strona zrozumie swój i odda mi sprawiedliwość.
Wtedy przeprosiny nie mają sensu. Nie przynoszą prawdziwego pojednania, niczego nie leczą. Przepraszać trzeba nie licząc na nic. Nawet godząc się, że ten drugi człowiek nie będzie mi dowierzał, albo nawet da mi odczuć swoją złość. Ma do tego prawo. On jeszcze pamięta, co było. Jeszcze go boli. Trzeba być na to gotowym i zastanowić się też nad jakimś zadośćuczynieniem. Zaproponować spacer, odpowiedzieć na jakąś jego potrzebę. Nie unosić się honorem, że oto ja przepraszam, a ty nie doceniasz. Jeśli mam coś na sumieniu, cierpliwie daję drugiej stronie czas na uspokojenie. Trwam w procesie tak długo, aż ona mi uwierzy i przebaczy, bo rozumiem swój błąd. Warto to robić odważnie i z radością. Tak stajemy się mądrzejsi i silniejsi. Tego samego życzę drugiej stronie w sytuacji, gdy też zawiniła. Jeśli z tego nie skorzysta, to już jej problem, a nie mój.
Prawda o sobie i świecie + troska o drugiego człowieka = pomysł na lepsze życie?
Na bardzo wielu poziomach…
* * *
dr Maria Popkiewicz-Ciesielska – kobieta zarażająca swoją życzliwością, niosąca pomoc. Na co dzień robi to zawodowo, prowadząc gabinet psychoterapii we Wrocławiu. Psycholog kliniczny i emerytowany nauczyciel akademicki; pracowała w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie obroniła doktorat na temat zachowań człowieka w sytuacjach kryzysowych. Przez wiele lat prowadziła nauki dla narzeczonych oraz pomagała rodzinom w przezwyciężaniu kryzysów i konfliktów.
* * *
Fragment książki "Kawa z psychologiem" (wyd. 2ryby.pl)
Skomentuj artykuł