Przestańcie krzyczeć, bo nie zobaczycie
Tego dnia byliśmy oboje, żona i ja, mocno przemęczeni, w złym nastroju, mówiliśmy dosyć podniesionym głosem. Nie chodziło właściwie o nic, po prostu "małżonkowaliśmy", jak to nazywa mój znajomy. W małżeństwie takie wzajemne dogadywanie sobie, "małżonkowanie", jak on mówi, jest ponoć równie oczywiste jak to, że woda cieknie.
A potem w pewnej chwili, kiedy żona małżonkowała szczególnie agresywnie, podeszła do nas córka. Trzymała coś w ręce za plecami. Popatrzyliśmy na nią i chcieliśmy dalej małżonkować. Może także znacie te dziecięce spojrzenia — jakby nie patrzyło na was dziecko, jakby was obserwowało jakieś wielkie poznanie. Nie patrzyła smutnie, ani karcąco, ani ze złością.
— Co takiego? — zapytała żona. Córka spojrzała jej twardo w oczy.
— Jeśli będziecie krzyczeć, nie pokażę wam kasztanka.
Zamilkliśmy, zdziwieni, nie wiedząc, o co chodzi. Dopiero po chwili zrozumiałem. Otóż przed południem była z babcią na spacerze i widocznie zbierały kasztany. Babcia robi jej z nich czasem teatr lalkowy, kasztanowy teatrzyk kukiełkowy. A ona znalazła tam pewnie jakiś szczególnie ładny kasztanek.
— Dobrze, nie będziemy krzyczeć — powiedziałem. Dziecko odetchnęło z ulgą. Wyciągnęło rękę, schowaną dotąd za plecami, i powoli, powolutku otwierało dłoń. Leżał na niej kasztanek. Wspaniały. Aksamitny. Dziecko spoglądało na nas z ciekawością i szczęśliwie, jakby się upewniało, że postanowiliśmy nie krzyczeć, widząc coś tak pięknego. Odmieniło nas. Wiedziało o tym i było szczęśliwe.
— No — rzekła z wahaniem żona — rzeczywiście wart jest tego, abyśmy nie krzyczeli, prawda? Mała spojrzała na nią z wdzięcznością. Zrozumiała, że matka pojęła.
— Zostawię go wam tutaj — powiedziała, położyła kasztanek przed nami na stole i uśmiechnęła się. Jeszcze raz upewniła się, że my też się uśmiechamy, i odbiegła w podskokach.
Patrzyliśmy na kasztanka. Leżał przed nami na stole, wspaniały, aksamitny, niczym najpiękniejszy i najcenniejszy diament. — Zasłużymy na niego? — spytałem. Spojrzeliśmy z żoną na siebie i uśmiechnęliśmy się, jakbyśmy właśnie otrzymali jakiś niezwykle drogocenny dar.
Wieczorem powiesiłem kasztanka na jedwabnej wstążce. Zostawiłem go pod lustrem jako ozdobę na choinkę. Zrozumieliśmy, co tym podarkiem dziecko chciało nam powiedzieć: Jeśli nie będziecie się na siebie złościć, zobaczycie coś bardzo pięknego. Coś, czego byście inaczej nigdy, przenigdy nie zobaczyli. Coś tak niezwykłego, jak kasztanek. A ja wiem, że tym, co jest ukryte pod symbolem kasztanka, może być bardzo wiele rzeczy, których nie widzielibyśmy, gdybyśmy się nie zmienili. Od tego czasu ów kasztanek wisi nad nami. Kiedy jedno z nas, ja albo żona, mamy ochotę "wylać żółć", a drugie to w porę zauważy, potrąca kasztanka, który wisi nad naszymi głowami.
Kasztanek zaczyna się kołysać. Wtedy to pierwsze — tak się umówiliśmy — musi się przestać złościć, zanim kasztanek się zatrzyma. To skutkuje. Kiedy kasztanek przestaje się kołysać, po sprzeczce nie ma już śladu. Wiemy, że gdybyśmy nie przestali się złościć i krzyczeli albo boczyli na siebie, nie widzielibyśmy pewnego piękna, pewnego wielkiego piękna. Jakiegoś kasztanka.
Więcej w książce: Radości dla duszy - Eduard Martin
Skomentuj artykuł