Antykoncepcja dla par po in vitro
Zabieg in vitro jest uważany za metodę ostatniej szansy, a przynajmniej jest tak dotychczas w Polsce - jeśli nic nie pomogło (lub zdaniem lekarza nie jest w stanie pomóc), para otrzymuje na ogół propozycję podejścia do in vitro.
Jest tak nawet wtedy, kiedy lekarz nie jest w stanie określić przyczyn niepłodności i używa stwierdzenia "niepłodność idiopatyczna", które ładnie brzmi, a w rzeczywistości oznacza: "Nie mam zielonego pojęcia czemu państwo nie mogą doczekać się dziecka".
Oba te fakty zaczynają inaczej wyglądać w świetle badań, jakie przeprowadzono w Australii, a których celem było stwierdzenie, u ilu kobiet, których pierwsze dziecko/dzieci urodziło się dzięki IVF, dochodzi do naturalnego poczęcia następnego dziecka w ciągu półtorej do dwóch lat po porodzie. Okazuje się, że dotyczy to ponad 1/3 przypadków.
Ale przecież oni byli bez szans na dziecko, skąd więc następne ciąże? Badacze, którzy zajęli się wyżej wspomnianym tematem, wysunęli hipotezę, że chodzi o niezdiagnozowaną endometriozę. Choroba ta w czasie ciąży ulega wyciszeniu, tak więc te 9 miesięcy na tyle poprawiają stan płodności kobiety, że jest w stanie począć i donosić następną ciążę. I to jest punkt dla dr Hilgersa i pozostałych specjalistów od naprotechnologii, którzy już od dawna mówią, że większość typowych laparoskopii jest zbyt ogólna, by wychwycić wszystkie zmiany, a nawet najdrobniejsze z nich mogą okazać się decydujące dla przywrócenia płodności. Dlatego też dr Hilgers opracował metodę laparoskopii bliskiego kontaktu. Operacje przeprowadzane tą metodą są o wiele dłuższe niż klasyczna laparoskopia, ale też o wiele skuteczniejsze.
Jednak wróćmy do wyników badań: endometriozą nie da się wytłumaczyć wszystkich przypadków. Szczególnie, że pary, które usłyszały, że cierpią z powodu niepłodności idipatycznej, dwukrotnie częściej poczynały naturalnie po raz drugi po IVF. I tu, chcąc nie chcąc, trzeba wziąć pod uwagę to, że istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że zostali po prostu zbyt pośpiesznie i niedokładnie zdiagnozowani. Wydali olbrzymie kwoty pieniędzy, przeszli przez bardzo nieprzyjemny zabieg, obciążający znacznie zarówno fizycznie, jak psychicznie ich relację, a to wszystko było niepotrzebne, bo ich płodność była znacznie obniżona, ale nie byli niepłodni. I tu znów punkt dla naprotechnologii, która oferuje pracochłonną i trwającą do dwóch lat, ale za to skuteczną diagnostykę.
Często, jeśli nie stale, zapomina się w sporze o in vitro, że metoda ta została opracowana dla przypadków, kiedy lekarz ma do czynienia z brakiem lub głęboką dysfunkcją jajowodów oraz niepłodnością ze względu na czynnik męski. To jedyne sytuacje, kiedy in vitro jest jedyną drogą do zostania rodzicami (poza adopcją).
Współcześnie metoda ta jest nadużywana, o czym już zresztą kiedyś tu pisałam, gdyż stosuje się ją często na zasadzie: "nic nie zadziałało, może to pomoże". Teraz tę tezę wspierają wyniki badań z Australii. Skoro co trzecia para mogła począć naturalnie po pierwszej ciąży z in vitro, znaczy to, że zaniedbano u nich diagnostykę, bądź źle dobrano leczenie. In vitro nie było w ich przypadku potrzebne.
Dodatkowego pieprzu całej sprawie dodaje fakt, że rezultaty tych badań wcale nie poprowadziły badaczy w kierunku myślenia o potrzebie poprawienia diagnostyki. Nie, wniosek z nich to stwierdzenie, że skoro tak duży odsetek par zachodzi w ciążę, to może warto po przejściu zabiegu in vitro pomyśleć… o stosowaniu antykoncepcji. Gratuluję wyczucia, gdzie leży sedno problemu.
Skomentuj artykuł