Ich świat runął. Dziś wiedzą, że mają orędownika w niebie
"Wyobrażam go sobie jako dwuletnie dziecko, nad którym pochyla się Jezus i je błogosławi. W Święta razem z Basią wybraliśmy się na jego grób i czuliśmy jego obecność" - mówi Mariusz.
"W głowie kotłowało mi tysiące myśli: «Jak to? Jak to jest możliwe, że moje dziecko nie żyje? Przecież wszystko było dobrze»…" - wspomina Marta. Zalał ją zimny pot i chciała jak najszybciej wyjść z gabinetu, aby jakoś pozbierać myśli.
To, co spotkało Martę i Mariusza, dotyka i boli. Poronienie, żałoba, a przecież miała być… wielka radość. Pozostaje pytanie: dlaczego?!
"Lekarka próbowała nas pocieszać. Jednak to, co mówiła, jeszcze bardziej nas przygnębiało. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Od razu po wyjściu z gabinetu zadzwoniliśmy do szwagra, który też jest lekarzem ginekologiem, aby się go poradzić. Kazał nam od razu przyjechać do szpitala, gdzie miał dyżur" - wspomina Mariusz.
Serce
Całą drogę się modlili i prosili Boga o cud - żeby jednak to wszystko, co przed kilkoma minutami usłyszeli, okazało się tylko złym snem. Niestety, w szpitalu diagnoza została potwierdzona - ich dziecku przestało bić serduszko. Marta była w czwartym miesiącu ciąży.
O dziecko starali się od kilku lat. "Kiedy widziałam małe dzieci, to chciało mi się płakać. I wciąż jak bumerang powracało pytanie: «Dlaczego?». Mieliśmy warunki finansowe i uważaliśmy, że bylibyśmy dobrymi rodzicami, a ono wciąż się nie pojawiało" - wspomina Marta. Jeździli do różnych sanktuariów, uczestniczyli w Mszach z modlitwą o uzdrowienie i wszędzie mieli tę samą jedną ogromną prośbę, aby Bóg obdarował ich upragnionym maleństwem.
I nagle ogromna radość - w październiku Marta zaszła w ciążę. Dziecko rozwijało się książkowo, a szczęśliwi rodzice zastanawiali się, czy będzie to chłopczyk czy dziewczynka. "To był niesamowity czas doświadczenia cudu życia, uczucie, że pod moim sercem rozwija się nowy człowiek" - wyznaje Marta. Na pierwsze badania jeździli z lekkim niepokojem - czy wszystko w porządku, czy dziecko jest zdrowe. Jednak za każdym razem byli spokojniejsi. Kiedy w czwartym miesiącu usłyszeli diagnozę, że dziecku przestało bić serduszko, nie mogli w to uwierzyć. "Siedzieliśmy i czekaliśmy, aż coś się wydarzy" - stwierdza Mariusz.
Musieli zmierzyć się z tym, co ich spotkało, i na nowo odbudować swój świat, który legł w gruzach. Dali sobie czas - wiedzieli, że żałoby nie da się przeżyć w ciągu kilku dni, nie można udawać, że nic się nie stało. "Pierwszy etap był czasem wyparcia - chcieliśmy zagłuszyć to morze bolesnych myśli, które do nas napływały. Nie chcieliśmy wtedy z nikim się kontaktować - to był nasz wspólny krzyż. Kiedy byłam w szpitalu, bardzo pomagała mi lektura «Dzienniczka» siostry Faustyny - był ze mną całymi dniami"- wspomina Marta. Tydzień po diagnozie mieli zaplanowany poród martwego dziecka. Mariusz dostał na te dni wolne i byli… razem, ze swoim bólem. "Pamiętam tylko, jak Marta powiedziała, że nie ma już naszego dzidziusia, i wtedy ugięły się pode mną kolana. Tego doświadczenia nie zapomnę do końca życia. Zaczęły się długie i bolesne miesiące przeżywania żałoby".
Męstwo
To był chłopczyk - dali mu imię, które chodziło im po głowie od samego początku: Pawełek. Wspólnie postanowili, że tylko on będzie je nosił. Zdecydowali się na pochówek w osobnym grobie - chcieli mieć miejsce, gdzie będą mogli "ucieleśnić" swój ból, a także chcieli przez to okazać szacunek swojemu synkowi. Trzeba było kupić trumienkę, znicz, zarejestrować Pawełka w urzędzie stanu cywilnego. "Pamiętam, że jak rejestrowałem synka, to razem ze mną w pokoju była pani, która zgłaszała swoje zdrowe dziecko. Rodziły się we mnie ogromny żal i pretensje, jednak Marta postawiła mnie do pionu" - wspomina Mariusz.
"Po etapie wyparcia przychodzi czas rozżalenia i pretensji do całego świata. Jednak czuliśmy, że nie możemy w tym trwać, bo to nas niszczy" - podkreśla Marta, która w okresie żałoby starała się wielbić Boga, chociaż słowa grzęzły jej w gardle.
Jako osoba, dla której Bóg jest fundamentem życia, czuła, że pomimo ogromnego bólu i beznadziei czemuś to wszystko musi służyć i jest w tym jakiś sens. "Pan Bóg nas do tego czasu wcześniej przygotował, czytaliśmy «Moc uwielbienia» o tym, że trzeba Boga wychwalać w każdej sytuacji, i "Dwa wilki", gdzie był podkreślony sens cierpienia. Pamiętam, że jedną z pierwszych myśli, które pojawiły się po otrzymaniu informacji o śmierci dziecka, była: «Pan dał, Pan zabrał - niech imię Jego będzie pochwalone»" - opowiada Marta.
Mariusz czuje, że ten czas był jego osobistym Westerplatte - miejscem, z którego nie da się zdezerterować, ale trzeba na swoim posterunku stawić czoła trudnej sytuacji. "Zacząłem się zastanawiać, co Bóg przez to wydarzenie chce mi powiedzieć, i dzisiaj już wiem. Męstwa!".
Radość
Wielką radością i zaskoczeniem był dla nich moment, gdy po pięciu miesiącach Marta ponownie zaszła w ciążę. Co prawda pierwsze tygodnie i kolejne wizyty były przepełnione lękiem, czy wszystko jest dobrze, czy serduszko bije, jednak z kolejnymi miesiącami rodziły się w nich coraz większa radość i nadzieja. W końcu urodziła się Basia, która w ich życie na nowo wniosła słońce. "Przez całą ciążę modliłam się za wstawiennictwem Pawełka" - podkreśla Marta.
Czują, że ich synek stale jest z nimi obecny, że mają swojego orędownika w niebie. "Wyobrażam go sobie jako dwuletnie dziecko, nad którym pochyla się Pan Jezus i je błogosławi. W Święta razem z Basią wybraliśmy się na jego grób i czuliśmy jego obecność" - mówi Mariusz. "Proszę często Pawełka, aby pomógł mi uśpić Basię. Od tygodnia widzę go jako 18-latka, który czuwa nad nami i mówi mi: «Mamo, przestań się tak przejmować»".
Skomentuj artykuł