Nie żyje się, nie kocha się, nie umiera się - na próbę (fot. Mikko Luntiala / flickr.com)
Anna Łoś / slo

Człowieka dni ilość zliczona
i liczba miesięcy u Ciebie,
kres wyznaczyłeś im nieprzekraczalny… (Hi 14, 5)

To miejsce widać z daleka. Przed cmentarzem w rumuńskiej wsi Sapanta w regionie Maramuresz zawsze pełno turystów. Wyposażeni w aparaty i kamery biegną uwiecznić niezwykłe nagrobki. Zapewne to jedno z najoryginalniejszych miejsc na świecie, by tak rzec kultury funeralnej. Francuski podróżnik określił je mianem le gai cimetiere - "wesoły cmentarz". Pięknie rzeźbione i malowane krucyfiksy oraz sceny z życia tamtejszych mieszkańców przedstawione w żywych kolorach, spotęgowanych jeszcze przez gorące słońce. Bez trudu można stwierdzić, że pierwszy z brzegu zmarły za życia był pasterzem owiec, inny zginął w wypadku samochodowym, realistycznie przedstawionym przez ludowego artystę. Mijamy też nagrobki miłośników śliwowicy - przy stole pochyleni nad butelką biesiadnicy. To pomieszanie sacrum i profanum u jednych wzbudza zachwyt, inni ukrywają zmieszanie. Będąc tam, można jednak wiele dowiedzieć się o życiu i… śmierci. Współczesny człowiek woli przywdziać maskę udawanej powagi niż oddać się intuicji, która towarzyszy prostym ludziom z rumuńskiej Sapanty.

Jak cień przemija każdy człowiek…

W naszym kręgu kulturowym odchodzeniu towarzyszy powaga i smutek. Znajomy ksiądz kapelan odprowadzający dzieci na tamten świat mówi szczerze: Nie ma pięknej śmierci - a na pewno nie jest nią odchodzenie najmłodszych. Mocne słowa. Człowiek ma prawo pytać, dlaczego tak różne są koleje jego losu. Cóż innego pozostaje nam wobec śmierci, która prawie zawsze przychodzi nie w porę, nieoczekiwana przez nikogo. Jednak życie i śmierć to nierozerwalny węzeł, który sprawia, że człowiek wierzący, pytając o sens, nie traci nadziei na kontynuację swego istnienia w innej formie czy wymiarze. Nie zapominajmy, że Księga Hioba to zapis żalu, ale i nadziei. Ta nadzieja pobrzmiewa również w słowach św. Pawła Apostoła: Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2, 9). Niebiańskie pojednanie człowieka z Bogiem zostaje jednak tajemnicą, przewyższającą wszelkie poznanie i jakiekolwiek wyobrażenie.

DEON.PL POLECA

Nie żyje się, nie kocha się, nie umiera się - na próbę

Pięć lat temu towarzyszyliśmy odchodzeniu papieża Jana Pawła II. W zbiorowej świadomości po raz pierwszy, tak dosłownie i namacalnie, doświadczyliśmy misterium śmierci. Współczesny człowiek rodzi się (choć często jego pierwszy krzyk pozbawiony jest intymności), ale nie umiera. Śmierć została zepchnięta na margines nieistnienia. Dzisiaj nawet na wsi, gdzie obyczaje niegdyś były z pieczołowitością kultywowane, nie ma już wspólnych modlitw wokół zmarłego sąsiada. Umieramy byle jak i często byle gdzie.

Śmierć we własnym łóżku, w gronie rodziny to luksus, który jest udziałem niewielu. A przecież mamy piękną tradycję ars moriendi - sztuki umierania. Nasi przodkowie - był to ewenement w skali europejskiej - kazali się grzebać wraz z portretami trumiennymi. Sporą ich kolekcję można zobaczyć w muzeum w tarnowskim ratuszu. Twarze młodych i starych - zastygłe w uśmiechach, grymasach i pozach wiecznego zdziwienia.

Do obowiązku i dobrego tonu należało przygotować się na przejście do tamtego świata. Pisano testamenty, porządkowano sprawy materialne, ale przede wszystkim duchowe.

Kto dziś zastanawia się z podobną intensywnością nad sztuką umierania, co nad sztuką życia? Współczesny świat nie chce się godzić na śmierć, stąd ustawiczna walka z czasem, manifestowana interwencjami chirurgicznymi spod znaku forever young.

Kiedy odchodził papież Jan Paweł II świat po raz pierwszy - dzięki mediom - zobaczył starego, nie mogącego już mówić człowieka. Jego cierpienie było odpowiedzią na pytanie "dlaczego?".

Rodzimy się, żyjemy i umieramy - to jedno z najpiękniejszych przesłań papieża. Wtedy także pojawiły się nieśmiało pytania o ekshibicjonizm śmierci, epatowanie cierpieniem.

Czujesz się osamotniony?

Ktoś jest jeszcze bardziej samotny

Gdy rozum śpi, budzą się upiory - ten tytuł niezwykle ekspresyjnych rycin Francisca Goi towarzyszył mi nieustannie, kiedy usiłowałam zdefiniować nasze - jak się je nazywało - kwietniowe, narodowe rekolekcje. Katastrofa, ślepy los, kruchość życia - były odmieniane przez wszystkie przypadki.

Katastrofa z 10 kwietnia, żałoba, która wyprowadziła tysiące ludzi na ulice - wywołały u wielu zakłopotanie. Czy rozciągnięte w czasie "przeżywanie śmierci" mieści się w standardach normalnego, ponowoczesnego świata? Czy nie był to swoisty "cyrk", by zacytować pewną młodą reżyserkę. Tak na marginesie, zrobiła ona kiedyś film na kanwie osobistego doświadczenia utraty rodziców. Fakt ten dawał prawo - jej zdaniem - do oceniania zbiorowej, społecznej reakcji.

Najbardziej jednak niepokoiła różnego autoramentu analityków sytuacja, w której łzy i żałoba były spontaniczne. Płynęły one z potrzeby serca, by znaleźć się we wspólnocie podobnie odczuwających. Wcześniej media wobec wielu ofiar katastrofy pozwalały sobie na ostre, autorytarne sądy. Najbardziej uderzały pretensje ludzi, że zostali przez nie okłamani i zmanipulowani.

Kiedy umierał Jan Paweł II, nikt nie zarzucał mediom podobnych praktyk, wręcz odwrotnie, chwalono takt i prawdziwe towarzyszenie śmierci. Podczas żałoby smoleńskiej niewielu wierzyło w medialną szczerość bólu.
Ludzie spotykali się spontanicznie w całym kraju także dlatego, by dać mediom "czerwoną kartkę". Zasłużyliśmy na nią - WSZYSCY. Dlaczego tak łatwo kupowaliśmy język chamstwa i nienawiści? Gdzie podział się krytycyzm i rozum, który nie powinien pozwolić wierzyć we wszystko, co pojawiało się w publikatorach?

Niestety, elementarnej uczciwości też brakowało, gdy trwała "wojna o krzyż". Nie wiem, czy piękna śmierć jest wtedy, gdy potwierdzają się pozytywne aspekty życia. Tragedia pod Smoleńskiem w świetle Katynia powinna przypomnieć sztukę memento mori - umierania w prawdzie. Kiedy się w coś naprawdę wierzy, to trzeba dać świadectwo. Zamykając księgę żałoby, spróbujmy wyciągnąć wnioski. Nie chodzi o pogodzenie się wszystkich ze wszystkimi, ale umiejętność artykułowania własnych poglądów bez obrażania adwersarzy.

Osobiście bardzo poruszyła mnie młoda dziewczyna, która kilkanaście godzin stała w kolejce do Pałacu Prezydenckiego, by przeprosić wszystkie ofiary za grzech zaniechania - gdy rozum śpi, budzą się upiory...

I choć po raz kolejny nie zdaliśmy egzaminu, to otwórzmy ponownie Księgę Hioba (14, 7-9):

Drzewo ma jeszcze nadzieję,
bo ścięte, na nowo wyrasta,
świeży pęd nie obumrze,
choć bowiem korzeń
zestarzeje się w ziemi,
a pień jego w piasku zbutwieje,
gdy wodę poczuje, odrasta,
rozwija się jak młoda roślina…

Anna Łoś - teatrolog, dziennikarz Radia Kraków, autorka książek, reportaży radiowych i telewizyjnych.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ars moriendi
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.