Chodzę boso, bo... lubię!
Rozmowa z Wojciechem Cejrowskim – dziennikarzem, pisarzem i podróżnikiem.
Pisze pan, fotografuje, prowadzi programy telewizyjne, radiowe i kilka firm. Robi pan tyle rzeczy równocześnie, bo inaczej byłoby po prostu nudo?
Płodozmian jest zdrowy – wtedy się człowiek nie wypala, nie nudzi swoją robotą, wtedy każde dzieło jest świeże. Ale od razu dodam, że ja nie robię tych rzeczy równocześnie, tylko po kolei. Jestem z Pomorza i my tam lubimy porządek. Wszystko naraz robią warszawiacy i dlatego warszawska jakość najczęściej oznacza niedoróbki.
A dlaczego chodzi pan boso?
Bo lubię. I nie ma to być odpowiedź w tonie opryskliwym, tylko proste grzeczne stwierdzenie: lubię chodzić boso, więc tak właśnie chodzę. Ale z drugiej strony proszę nie być rozczarowanym, gdyby zobaczyli mnie państwo w butach. Na negocjacje handlowe wkładam kowbojki. Na śluby do kościoła też przychodzę w butach, bo to nie ja mam być gwiazdą czyjegoś ślubu, tylko para młoda. Do teatru też uważam, że wypada iść w butach...
Pisze pan, że Latynosi inaczej odczuwają czas, są bardziej "tu i teraz". Czy podróże spowodowały, że i pan zwolnił – zaczął żyć chwilą obecną? A może dostraja się pan do kultury – zwalnia tam, a przyśpiesza tutaj?
Do Polski przyjeżdżam w interesach. I zawsze chcę te interesy obrobić jak najszybciej, a potem wrócić do siebie i zawisnąć w hamaku pod palmą. A zatem w Polsce w pewnym sensie przyspieszam – śpieszno mi do lenistwa.
W "Gringo wśród dzikich plemion" napisał pan, że dusza Indianina jest jak kowadło – nie do rozbicia, nie do zniszczenia. Wytrzymuje nacisk cywilizacji Zachodu czy mięknie?
Pisałem to w innym kontekście. Dusza Indianina czy też jego rozum i sposoby myślenia są dla nas niezgłębione, niezrozumiałe. Próby zrozumienia porównałem do nurkowania w kowadle. To wcale nie miało znaczyć, że dusza Indianina nie jest krucha, delikatna i że wytrzymuje napór cywilizacji Zachodu. Jest raczej na odwrót. Na przykład Indianie są bardzo honorowi i nie przychodzi im do głowy, że można być niehonorowym. A zatem z naszego punktu widzenia są łatwowierni, choć lepiej byłoby powiedzieć, że są ufni jak dzieci. Dzieci nieskażone grzechem kłamstwa, niewierności, podstępu.
Czego biały człowiek mógłby się przede wszystkim nauczyć od "dzikich" Indian?
Nie wiem, co mam panu odpowiedzieć. Najpierw musiałbym wypytać, który konkretnie biały człowiek, bo każdy jest inny i każdemu przydatne są inne nauki. Musiałbym też wiedzieć, czy ten biały człowiek to kobieta czy mężczyzna, starzec czy młodzian, a może dziecko... Musiałbym wiedzieć, czy sprawny, czy inwalida... Bo na przykład inwalida mógłby się przede wszystkim nauczyć, że nie jest upośledzony, tylko wyróżniony. Otóż Indianie bardzo sobie cenią inwalidów. Wiedzą doskonale, że ślepiec lepiej słyszy i ma bardziej wyczulony węch. Dlatego ślepców wystawiają na nocną wartę, kiedy nic nie widać, natomiast potrzebny jest czuły słuch, a i węch nie do przecenienia, bo drapieżne koty – jaguary – wyraźnie cuchną, to samo pekari. Osoby z padaczką traktowane są prawie jak święte – wszyscy się nimi opiekują, bo stan drgawek to jakby przejście do innego świata.
Lubi pan czuć się wyobcowany, inny?
Nie wiem czy lubię, bo tym się nie interesuję. Wyobcowanie nigdy mi nie przeszkadzało. Ale pan pewnie myśli, że jestem wyobcowany i inny tam – wśród dzikich plemion – gdy tymczasem wyobcowany to ja jestem tu – w kraju rodzinnym. To tu wytyka się palcami moje "dziwaczne" poglądy. To tu byłem za poglądy karany zarówno za komuny, jak i całkiem niedawno. A tam, wśród Indian, jestem akceptowany z moimi innościami, z moimi dziwacznościami, podobnie jak akceptuje się tam inwalidów. Moja inność jest z punktu widzenia Indian wyróżnieniem, a nie wyobcowaniem. Jest ciekawostką, a nie powodem do szyderstwa czy wyobcowania. Oni się z ciekawością przysuwają do mojej inności, by ją lepiej obejrzeć. W analogicznej sytuacji w Polsce ludzie się odsuwają. Ale – jak mówiłem – nigdy mi to nie przeszkadzało, mam silne oparcie w rodzinie. Znam swoją wartość.
Wiem też, że bez względu na to, co myśli większość, krzyża należy bronić, religii należy bronić, wartości należy bronić i niepodległości ojczyzny też. Nawet pod prąd większości. Nawet za cenę kompletnego wyobcowania.
Podczas tylu wypraw zdarzyło się panu widzieć taniec opętania, czary? Coś, czego Europejczyk nie jest w stanie sobie wyobrazić?
Owszem, zdarza się. To nieuniknione. Ale... czarom nie należy się przyglądać. Czarów należy unikać. Kiedy więc natknę się na czary, transy, na opętania, wówczas unikam, odsuwam się, uciekam – i państwu też to radzę. Magia, wróżbiarstwo i tym podobne rzeczy służą do kontaktowania się ze światem, o którym niewiele wiemy, do kontaktowania się z mocami, które są potężniejsze od nas i niekoniecznie przyjazne. To jest jak zabawa z reaktorem atomowym – kręcisz gałkami, naciskasz przełączniki i na początku być może robi się ciepło, miło, ale przecież nie wiadomo, co będzie potem... Ja od czarów uciekam i państwu radzę to samo. Na ból głowy wolę kupować aspirynę, niż chodzić do gościa z wahadełkiem.
Od lat podróżuje pan do Amazonii i pisze, że dżungla coraz bardziej staje się pana domem. A dom kojarzy się przede wszystkim z poczuciem bezpieczeństwa. W dżungli, w której zabijają nawet piękne motyle, chyba trudno to bezpieczeństwo znaleźć? Więc dlaczego planuje pan zamieszkać właśnie tam?
Lubię ciepło – nienawidzę zimy. Lubię kolorowo – nienawidzę śniegu. Lubię słońce – nienawidzę listopada. Dlatego wolę mieszkać w ciepłych krajach. To niekoniecznie musi być Amazonia, mogą być Karaiby lub meksykański półwysep Jukatan. Albo Amazonia, bo przecież w Amazonii są też miłe lekko ucywilizowane rejony – pływający dom zacumowany nad brzegiem największej rzeki świata, gdzieś w pobliżu miejscowości Leticia – to marzenie, raj, bajka.
W pana wyobraźni panika zyskała cechy zwierzęce. Kiedy i gdzie po raz pierwszy poczuł pan jej wielką kosmatą łapę na ramieniu? Teraz czuje pan ją częściej niż na początku?
Och, nie pamiętam. A porównanie do kosmatego zwierzęcia wydawało mi się oczywiste, bo panika jest takim zwierzęcym odruchem w człowieku. Wyskakuje na nas nagle i dość trudno ją poskromić za pomocą rozumu czy zdrowego rozsądku.
Czy jeśli taki zwykły polski białas, jeżdżący na wycieczki zorganizowane, postanowi awansować na "gringo" i wyjechać do puszczy – to sobie poradzi?
Nie poradzi sobie. I odradzam takie ekstrawagancje. Do dżungli należy wchodzić stopniowo. Podobnie jak z wysokimi górami – pierwsza wyprawa nie powinna być od razu wyprawą w Himalaje.
Podobno pała pan wielką miłością do yerba mate? Kiedy i dlaczego się pan w niej zakochał?
Nie pałam żadną miłością do yerby! Po prostu piję ją tak, jak większość Polaków pija kawę czy herbatę. Mate orzeźwia, rozgrzewa i lekko podnosi puls, gdyż (podobnie do kawy) zawiera trochę kofeiny. Oto cała tajemnica tej "miłości". A czemu w takim razie wolę pić mate od kawy? Kubek kawy trzeba wypić szybko, bo ostygnie, natomiast mate pije się małymi łyczkami, stopniowo polewając fusy niewielkimi porcjami wody z termosu. W ten sposób mate jest zawsze odpowiednio ciepła.
Uczestniczył pan w prawdziwej ceremonii picia mate?
Wiele razy. W Paragwaju. Tam jest to napój używany do obrzędów indiańskich, a wszędzie indziej mate sprowadzono do roli herbaty, czyli pospolitej używki. Tylko paragwajscy Indianie kultywują jeszcze starą, czasochłonną tradycję – zasiadają w kręgu rodziny i przyjaciół, jest jeden mistrz ceremonii, który polewa zioło porcjami wody i podaje do picia kolejnym uczestnikom kręgu. Ludzie się nie śpieszą, pogadują, popatrują, popijają...
Skomentuj artykuł