Moi święci nieuznani
Nie byli idealni, a czasem przeciwnie: bywali trudni w codzienności. Nie ze wszystkimi łączyła mnie szczególna zażyłość, ale każdy z nich zostawił we mnie swój szczególny testament. Zawsze byli blisko Boga. Moi święci nieuznani.
Święty Jasiek Astronauta
Jaśka poznałem zbyt późno - zmarł sześć miesięcy po naszym pierwszym spotkaniu. Chorował: jeździł na wózku, a czasem trudno było zrozumieć, co chciał powiedzieć. Kiedy odszedł, miałem osiem, może dziewięć lat. Byliśmy kolegami.
Dwie rzeczy zapamiętałem z jaśkowej świętości - obie tak samo ważne. Pierwsza, to że Jasiek rysował. Odwiedziny o dziewiątej rano, szybka wizyta po obiedzie, przypadkowe spotkanie w ośrodku zdrowia, ciągle rysował. Głównie rakiety, bo miał marzenie i to takie dużego kalibru: chciał lecieć na księżyc.
Święte było też w Jaśku to, że nie rozumiał zła. Był zawsze uprzejmy, cierpliwy, ale w taki naturalny, niewyuczony sposób. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale to nie była kwestia wychowania, manier, wartości. Jasiek był zwyczajnie Dobry. Kiedy robiliśmy z chłopakami coś głupiego, zawsze się dziwił. Nie krytykował - był autentycznie i totalnie zdziwiony. Jak rozbiłem kolano i łokieć, jego starszy brat musiał mnie odwiedzić, i sprawdzić czy wszystko w porządku. Jasiek inaczej by nie zasnął (a u nich nie było wtedy telefonu).
Ostatnia jaśkowa rakieta miała dwa okna. Jedno dla niego, drugie dla mnie. Myślę sobie, że w niebie Jasiek tą rakietą lata.
Święty Jarek od Wieszaka
Jarka zgubił rower. Jeździł jak opętany i wszyscy mówili, że kiedyś się zabije. Wykrakali. Parę lat temu, jak zjeżdżał z ostrej górki, która kończyła się skrzyżowaniem z trasą szybkiego ruchu, to hamulce odmówiły posłuszeństwa. Podobno sto metrów przeleciał za samochodem i wyglądało na to, że nie ma co zbierać. Pozbierali jednak i jeszcze miesiąc bił się ze śmiercią w szpitalu.
Codziennie chodziliśmy chmarą do kościoła i prosiliśmy Boga, żeby nam Jarka oddał. Bóg nas wysłuchał, a potem zdecydował, że Jarka nie odda.
Jest tak, że z największych łobuzów, połowa to ministranci. Byliśmy kumplami ze służby w kościele. On z jednej wioski, ja z drugiej. Starszy o kilka lat, ale inny niż reszta. Święte było w Jarku to, że nie dokuczał, a kiedy trzeba było, nadstawiał karku. Taki dobry kolega po prostu.
Jedną historię pamiętam szczególnie. Śmierdzący Rysiek powiesił mnie kiedyś za szelki na wieszaku z albami. Bardzo się starałem, żeby się nie rozpłakać, ale im bliżej było do Mszy, z tym większym trudem mi to przychodziło. Bałem się, że mnie nie zdejmą, a w domu nie wytłumaczę dlaczego nie pojawiłem się przy ołtarzu (skarżenie nie wchodziło w grę).
Jarek zdjął mnie z tego nieszczęsnego wieszaka, a potem szepnął, żebym się nie mazał przy reszcie. Na pocieszenie wziął mnie do "pierwszej służby" i uczył kiedy zadzwonić, a kiedy walnąć w gong. Zwykła ministrancka robota, ale byłem pierwszy ze swojego rocznika, który mógł to robić.
Na pogrzebie ze Śmierdzącym Ryśkiem służyliśmy razem. Ja dzwoniłem, a Rysiek walił w ten gong.
Święta z Czwartej Klasy
Fajne są szkolne samorządy. Byłem w szóstej klasie podstawówki, Asia w czwartej. W tym wieku dwa lata to przepaść, a posiadanie młodszej koleżanki skreśla cię towarzysko. Ale z Aśką było inaczej. Nie dziwi mnie to dzisiaj - ze świętymi zawsze jest trochę inaczej.
Wszyscy wiedzieliśmy, że Aśka umrze, ale nikt nie traktował tego na serio. Nie dało się, bo niby jak traktować na poważnie informacje, że Asia nas za kilka miesięcy zostawi, kiedy przed szkolną dyskoteką przychodziła z dwoma miotłami, i nie musiała nawet otwierać ust. Jej mina, trochę jak u Migotki z Muminków, mówiła wszystko.
Więc braliśmy te miotły, my starsi-poważni i zamiataliśmy.
Kiedy w ostatniej chwili zrezygnowałem ze szkolnego konkursu i osłabiłem klasową drużynę, za karę nie mogłem jechać na szkolną wycieczkę. Aśka wstawiła się za mną u dyrekcji. Powiedziała, że jestem głupi, ale fajny, i pojechać powinienem.
Posłuchali.
Ona zawsze była dla innych. I kiedy mówię zawsze, to znaczy naprawdę zawsze. Nawet w swoim umieraniu. Na mikołaja kupiła swojej mamie poduszkę i poprosiła, żeby jak umrze, mama nie płakała za bardzo. Później zaczęła niknąć w oczach. W styczniu już jej nie było.
Aśka, dalej jestem głupi, wiesz?
Konrad Kruczkowski - mąż i ojciec. Niedoszły teolog. Bloger. Tekst ukazał się pierwotnie na jego prywatnym blogu - haloziemia.pl
Skomentuj artykuł