Świętość - jak hartuje się stal

Świętość - jak hartuje się stal
(fot. Flavio~ / flickr.com / CC BY)

Trzy pytania i garść ćwiczeń, którą mogą pomóc nam - świeckim - zrozumieć, czym jest świętość.

Samo określenie tożsamości świeckich sprawia niemałe kłopoty. Bł. Jan Paweł II w adhortacji Chrisifideles laici wpierw formułuje - opierając się na soborowej konstytucji Lumen gentium - definicję negatywną, czyli że świeccy nie są członkami stanu duchownego i zakonnego, a następnie wskazuje na pozytywne ujęcie przywołując m.in. stanowisko Piusa XII, że "świeccy zajmują miejsce w pierwszych szeregach Kościoła" (por. ChL 9). Nie będziemy tu rozwijać tego tematu - chodzi jedynie o zwrócenie uwagi, iż brak posługiwania się jasnymi kryteriami skutkuje tym, iż świeckiego niejednokrotnie określa się jako zmutowaną wersję duchownego. A skutki takiej redukcji są opłakane…

No to mamy problem

Dziś chciałbym się zatrzymać na kluczowym znamieniu świeckości, jakim jest bycie powołanym do świętości poprzez życie w świecie (por. ChL 16-17). Nie trzeba być szczególnie uważnym obserwatorem rzeczywistości, aby spostrzec, że świeccy katolicy (sam nim jestem) mają z tym powołaniem najwięcej problemów.

Wśród zainteresowanych można wyróżnić co najmniej trzy grupy.

Jedni traktują świat jako dopust Boży, "kulę u nogi" - muszą żyć na tym łez padole, by po ziemskiej wędrówce dostać się do innego, czytaj "lepszego", królestwa. Drudzy uciekają ze świata - boją się go, uważają za skażony, istne pole działania Złego. Wreszcie są i tacy, którzy kochają ten świat, traktując go jako "prezent" od Pana Boga. Można by podsumować, że to trzy skrajne, nie do pogodzenia postawy. Skąd bierze się takie nastawienie?

Myślę, że co najmniej z dwóch powodów - wielu świeckich nie zaakceptowało swego powołania. "Bo jakoś tak wyszło" - No, jakoś tak "się" ożeniło, wyszło za mąż, później dzieci, praca, kombinowanie, jak tu przetrwać do pierwszego. I tak "się" kula ten kierat przez całe życie. Często ucieka się w marzenia, typu: "Gdybym był, gdybym mieszkał w, gdybym miał taką, a nie inną pracę" - racji tyle, ilu ludzi.

Jeszcze inni - nie godząc się ze swoim powołaniem - bawią się w duchownych, czy też udają siostry zakonne. Ten przypadek działa również w drugą stronę - wielu duchownych udaje świeckich. Cały czas jest się na wyjeździe, gra się na występach gościnnych. Zaangażowani świecy zaliczają kursy, rekolekcje, konferencje, grupy, związki i wspólnoty; niektórzy duchowni żyją z kolei jak managerowie - samochód z górnej półki, najnowszy smartfon, dobrze skrojony garnitur; kierują dużymi projektami, przedsięwzięciami, budują, remontują; zarządzają ludzkim kapitałem itd.

Jak rozumieć świętość?

Zostańmy jednak przy świeckich. Niby to takie jasne, że mamy dochodzić do świętości w świecie, tymczasem… Pomyślcie przez chwilę o księdzu, który nie chciałby odprawiać Mszy lub spowiadać, a do kościoła chodziłby tylko tyle, co trzeba, no i katecheza szkolna byłaby dla niego niczym czyściec na ziemi. Taki kapłan wywołałby - i słusznie - nasze zaniepokojenie. A co ze świeckimi? Wielu postępuje dokładnie tak samo, ale niejednokrotnie to właśnie taka postawa znajduje uznanie zarówno wśród świeckich jak i duchownych.

Uwierzyliśmy, że świat jest zły a zapomnieliśmy że został uświęcony, "zaszczycony" faktem wcielenia Syna Bożego. Chrystus swoją Krwią odkupił świat i każdego człowieka, swoim zmartwychwstaniem zwyciężył zło, swoim ziemskim życiem uświecił naszą codzienność. Co zatem stało się z tzw. duchowością Nazaretu, z przesłaniem ukrytych lat życia Jezusa? Dlaczego mamy przeświadczenie, że to, co świeckie, nasze obowiązki i praca, że to wszystko bardziej sytuuje nas po stronie profanum, niż sacrum? Dlaczego uważamy, że aby spotkać się z Bogiem, to najlepiej trzeba wyjechać i zaszyć się gdzieś z dala od świata. Tu mała uwaga - jestem przekonany o potrzebie pustyni i regularnego odchodzenia na jakiś czas (np. rekolekcje), ale nigdy na zasadzie ucieczki i kontestowania środowiska, w którym się żyje lub pracy, którą się wykonuje.

Uważam, że jedną z podstawowych przyczyn opisanej powyżej sytuacji jest błędne rozumienie świętości. Świętość kojarzy nam się z czymś spektakularnym, tyle że często to spektakularne przeradza się w to, co karykaturalne, a cud w cudowanie. Z tego powodu nie jestem fanem wydawania publikacji, które skupiają się na cudach, jakich dokonywali święci i błogosławieni. Z tej perspektywy mówienie o nich uważam nawet za błędne i szkodliwe, za to intratne dla kieszeni wydawców. Święci nie dokonywali cudów, bo całe ich życie było cudowne, natomiast jeśli chodzi o cud potrzebny do ogłoszenia kogoś świętym czy błogosławionym, to, po pierwsze, ma on miejsce już po śmierci i, po drugie, jest niejako ukłonem ze strony Pana Boga wobec kandydata na ołtarze.

Kto spotkał świętego?

Proponuję w tym miejscu małe ćwiczenie - pomyślcie o osobie, którą uważacie za świętą. Czy spotkaliście kogoś takiego w swoim życiu? Osobiście? Dlaczego uważacie ją za świętą? Czy w jej życiu dokonywały się jakieś spektakularne wydarzenia, cuda?

Od blisko dziesięciu lat zadaję moim uczniom dwa, podobnie brzmiące zadania. Proszę, aby opisali przykład osoby ufającej Bogu oraz kto dla nich pełni podobną rolę, jak Ananiasz dla św. Pawła - jednym słowem: "Kto jest dla ciebie świadkiem, kto wprowadził cię w życie wiarą, do Kościoła?".

Przez te lata trochę tych odpowiedzi się uzbierało, wśród niech wiele było bardzo szczerych i wzruszających, ale - co ciekawe - w zasadzie nigdy w tych pracach nie było mowy o jakichś cudach. Moi uczniowie zazwyczaj przywoływali piękne postaci z rodziny, z parafii, niejednokrotnie była to również opowieść o sąsiedzie z klatki schodowej.

Mam wrażenie, że wielu pobożnych katolików byłoby zgorszonych postępowaniem świętych, w najlepszym wypadku rozczarowanych, gdyby tak przyszło im skonfrontować prawdziwy obraz świętego z ich wyobrażeniem świętego jako nad-człowieka, którego Bóg kołysał przez całe życie co najmniej pół metra nad ziemią.

Mąż św. Joanny Beretty Molli pewnego razu powiedział ważne słowa, iż za życia małżonki nie zdawał sobie sprawy, że żyje ze świętą pod jednym dachem. A gdyby tak "przepytać" o czynienie cudów bł. Anielę Salawę, bł. Piotra Jerzego Frassatiego, św. Urszulę Ledóchowską, św. Józefa Moscatiego.

Myślę że niektórzy z grzeczności by się uśmiechnęli, a bardziej krewcy popukaliby nam po głowie. Darmo szukać cudów między ścierką, a podłogą domu adwokata Fischera, u którego służyła Aniela; darmo szukać cudów u nieco zwariowanego studenta z Turynu; albo świętej patriotki Urszuli, która ciułała jak mogła pieniądze na rzecz Sienkiewiczowskiego Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny.

Jak Kościół rozpoznaje świętość?

W takim razie, gdzie tą świętość rozpoznaje Kościół? Przede wszystkim podkreślmy, że Kościół nigdy nie ogłasza kogoś świętym "w uznaniu za" cuda, a proces kanoniczny to nie jarmark cudowności.

Na pierwszy rzut oka w życiorysach wielu świętych nie ma nic szczególnego. To my z wypiekami na twarzy szukamy śladu duchowej sensacji - ale u prawdziwych świętych niczego takiego nie znajdziemy. Można jednak wskazać kilka "kryjówek", w których ukryła się ich świętość.

Po pierwsze, to więź jaka zachodzi między świętym, a jego Panem. To spotkanie, komunia dokonująca się każdego dnia w zwykłej codzienności, a której na imię "wierność". Jeżeli tak spojrzeć na życiorys świętego, wtedy dostrzec można, że ścierki i wiaderka nie były przeszkodą do mistycznego spotkania Anieli z Chrystusem; że Piotr Jerzy był przekonany, że świat, w tym również polityka, nie mogą być odseparowane od Boga; że Urszula wiedziała, że nie może zostawić setek sierot ich własnemu losowi, bo nikt się nimi nie zajmie; że dla świętego profesora - Józefa Moscatiego - praca umysłowa i dyżur przy łóżku chorego były służbą samemu Chrystusowi. To właśnie odnawiana każdego dnia wierność pozwoliła św. Maksymilianowi oddać życie za bliźniego, a ks. Jerzy Popiełuszko do końca świadczył o prawdzie, której ust nie mogła zamknąć żadna przemoc i system polityczny. Długo by jeszcze wymieniać…

Po drugie, podkreślmy, święci są zakochani w świecie (por. Walter Nigg), nie uciekają od niego, ale są przekonani, że czasy, w których żyją, miejsce ich pracy, realizowania powołana czy to w rodzinie, czy we wspólnocie zakonnej, lub też w samotności - że to wszystko jest dla nich najlepsze, choć czasem - patrząc z zewnątrz - bardzo ponure. Dlaczego? Bo nie stracili wiary, że nad tym wszystkim jest jeszcze Boża opatrzność, do której należy ostatnie słowo: "[…] stale śpieszą się kochać / znajdują samotność oddalając się od siebie a nie do świata / są tak bardzo obecni że ich nie widać / nie lękają się nowych czasów które przewracają wszystko do góry" (por. ks. Jan Twardowski, Trochę plotek o świętych).

Nie tylko cuda

Przez Kościół w Polsce przetacza się obecnie wielka dyskusja na temat zagrożeń duchowych, posługi egzorcystów, charyzmatów, ruchów odnowy itd. Debatujemy i próbujemy wprowadzić w życie postulaty nowej ewangelizacji - reewangelizacji.

Wydaje mi się, że w tej dyskusji czasem niewłaściwie kładziemy akcenty. Zbyt dużą uwagę przywiązuje się do tego, co nadzwyczajne, zaniedbując zwyczajne, że zaproponowany model odnowy ma - w moim subiektywnym odczuciu - zbyt przeakcentowany wydźwięk charyzmatyczno-emocjonalny, co przypomina ziarno rzucone w ziemię skalistą. Szybko wzeszło, ale było zbyt mało ziemi, aby zapuściło korzenie (por. Mt 13,5).

Nie chodzi o to by stawiać pytanie, kto ma rację - w tym przypadku najlepiej oceni to i podda próbie sam czas; pionizują nas również słowa papieża Franciszka, który podczas jednej z homilii (Dom św. Marty, 14 XI 2013 r.) przestrzegł przed szukaniem nadzwyczajności i niezdrową ciekawością w wierze.

Czasem mam wrażenie, że spowszechniała nam Ewangelia i z zazdrością patrzymy na protestantów, których pastorzy co rusz mówią Bible says; jedziemy na specjalną Mszę o uzdrowienie, nie wierząc, że tych samych łask możemy doświadczyć podczas porannej, często recytowanej Eucharystii w parafialnym kościele lub przyjmując sakrament chorych.

Dużo energii tracimy na tropienie zagrożeń duchowych, egzorcyzm bardziej przeceniamy niż sakrament pokuty i pojednania, działaniu Złego przypisujemy więcej siły niż życiu w stanie łasce uświęcającej.

Zamiast uświęcać ten świat, w którym żyjemy, wolimy z niego dezerterować, usprawiedliwiając się, że jest on skażony złem. Adaptując w tym miejscu myśl wielkiego teologa - kard. Hansa Ursa von Balthasara - trzeba podkreślić, że sztuka nie polega na uciekaniu od świata, ale zadaniu sobie pytania, jak, wchodząc w gnój tego świata, czynić zeń życiodajny nawóz. A to, nas katolików, zupełnie rozkłada.

Łatwo przecież oznajmić, że świat jest zły, spakować swoje manatki i ewakuować się do jakiegoś ciepłego gniazdka, gdzie zajdziemy upragniony "święty spokój". Jako klasyczny przykład można tu wskazać nasze zaangażowanie w życie społeczno-polityczne, które ogranicza się do wygodnego fotela przed telewizorem i wygłaszania wrogich deklaracji, że to "banda i złodzieje", ale samemu palcem się nie kiwnie, no bo przecież można się skalać. Podobnie jest z rozwojem życia duchowego - łatwiej tropić zagrożenia duchowe, przeżywać kolejne stopnie rekolekcji, szukać nadzwyczajnych form doświadczenia duchowego, niż zadać sobie pytanie, jak być lepszym ojcem, matką, mężem, żoną, pracownikiem, obywatelem, wychowawcą itd.

W związku z tym ostatnie ćwiczenie - przeczytaj Hymn o miłości św. Pawła (1 Kor 13) i pomyśl, co by się stało, gdyby zabrano ci wszelkie zjawiska nadzwyczajne, cuda, proroctwa, uzdrowienia, słowa poznania itd. Gdyby tak nasza więź z Bogiem została ogołocona jak u św. Jana od Krzyża, że zostałoby tylko nic (hiszp. nada). Co by to nic oznaczało dla Ciebie? A może jest to pytanie o stan naszych pragnień. Za św. Augustynem warto zadać sobie pytanie, czy pragniemy samego Boga czy też Jego prezentów: "To, że tak łatwo jest pragnąć darów od Pana, nie pragnąc Jego samego, wydaje się brać stąd, że bardziej jest upragniony dar niż sam Dawca".

Chrystusa spotyka się w codzienności

Teolodzy podkreślają odwrotną proporcjonalność, jaka zachodzi w życiu duchowym - im dalej na drodze rozwoju duchowego, tym prościej, tym bardziej wszystko się upraszcza. Chrystusa spotyka się w codzienności, która jest pełna łaski (por. Karl Rahner). "Prościej" nie oznacza jednak, że będzie "z górki", wręcz przeciwnie: kto z nas nie doświadczył, że sumienne wykonywanie swoich obowiązków, praca, rodzina, dzieci, wychowankowie - choć wydaje się to takie proste, to jednak jest najtrudniejsze. Tymczasem - podkreślmy - Chrystus swoim ukrytym życiem w Nazarecie także zbawił nas i ten świat.

Na zakończenie, i jako podsumowanie zarazem, słowa przywołanego już hiszpańskiego mistyka: "Niechaj ci wystarcza Chrystus Ukrzyżowany, z Nim cierp i odpoczywaj, a przez to wyzujesz się z wszelkich ciężarów zewnętrznych i wewnętrznych" (Słowa światła i miłości, 2.91).

dr Ryszard Paluch - doktorat w zakresie teologii duchowości na KUL; dyplom w zakresie dziennikarstwa radiowego na KUL; katecheta Diecezji Gliwickiej (nauczyciel mianowany); redaktor i wydawca, czasem fotograf; autor wywiadu rzeki z Krzysztofem Wonsem SDS: "Niewysłuchana cisza" (Kraków 2008); mąż Basi i ojciec Piotrusia i Hani.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Świętość - jak hartuje się stal
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.