Niedzielna opowieść o robocie

Niedzielna opowieść o robocie
(fot. toolmantim / flickr.com)

Dla Dziadka Miety niedziela była dramatem bezczynności, a dłuższe niż jeden dzień święta zakrawały na tragedię. Robota weszła mu w krew, jak krwiopijczy wampir w szyję i stopniowo wysysała z niego energię, choć on sam zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy.

Robota jest robotą
i zawsze, jak na złość
roboty mamy potąd,
roboty mamy dość

Bułat Okudżawa

DEON.PL POLECA

Kochał robotę, spalał się w niej i spełniał, nurzał się w niej, niczym spragniony piechur w orzeźwiającym jeziorze. "Trza robić robotę" - powtarzał nieustannie swój najświętszy akt strzelisty. "Mam robotę" - tłumaczył każdemu, kto chciał wyprostować jego zgarbiony nad robotą kark. "Rób" - nakazywał energicznie wnuczkowi niejadkowi, zawieszonemu z łyżką nad talerzem kaszki. "Jak się gada, to się robota nie robi" - unosił się podczas dyskusji rodzinnych. Czasem słyszałem, jak umęczonej robotą Babci Grażce nakazywał kategorycznie "Rób łóżko" - co znaczyło naturalnie, żeby przygotowała je do snu.

Dziadek Mieta robił bez ustanku. Zatrzymać go mogły tylko nieliczne wydarzenia losowe: konieczność wyjazdu na pogrzeb kogoś z najbliższych krewnych czy kolegi z wojska lub też dramatyczny upadek z wysokiej wiśni, który unieruchomił go w łóżku na ponad dwa tygodnie. Upadek ten zresztą miał swój malowniczy przebieg, nieszczęśliwy w swej istocie, lecz jakże atrakcyjny, że nie powiem przepyszny, pod względem literackim.

Nikomu nie trzeba specjalnie tłumaczyć, że Dziadek Mieta, lat 61, nie powinien już wchodzić na starą wiśnię, pomimo nieuszczerbionej w jego mniemaniu własnej sprawności fizycznej. Nie powinien zwłaszcza dlatego, że ważył niemal setkę, a stara wiśnia, jak to stara wiśnia - bywa krucha. Nie rozwodząc się zbyt długo w opisach, stwierdzić trzeba, że Dziadek Mieta gruchnął z tejże wiśni, jak dojrzały owoc. Widziałem to na własne oczy, słyszałem trzask łamanych gałęzi, krótki krzyk robiącego upadek Dziadka i głuchy łomot jego ciała, w zetknięciu z trawnikiem. Dalej sytuacja potoczyła się wartko i jaskrawo. Dziadek Mieta jęczał z bólu, krzycząc głośno i nieustannie "Oj, Jezu, Jezuniu!". Córka Majcia podbiegła do niego i płakała równie jękliwie "Oj, tatku, tatuniu!".

Wnuczek Krystek nic nie mówił, stał przerażony i trzymał dłoń na otwartych ustach. Babcia Grażka histerycznie przedstawiała telefonistce pogotowia ratunkowego tragiczny przebieg wydarzeń, ja zaś kręciłem się nieporadnie wokół połamanego drzewa, szukając, nie bez pewnego przerażenia, dojścia do poturbowanego. Pogotowie zabrało Dziadka Mietę do szpitala, on sam zaś, nim ból utopiony w początkowym szoku odebrał mu jasny ogląd sytuacji, ubolewał niepomiernie nad wiaderkiem wiśni, które spadło na ziemię, rozsypało się i zniweczyło jego misterną robotę. Żartował też iście bohatersko i mówił: "Chciałem zrobić sprawdzian, czy mam osteoporozę, no i zrobiłem to... g r u n t o w n i e".

Żeby sobie wyobrazić Dziadka Mietę, trzeba wiedzieć, że to nie jest zwykły, pospolity dziadek od pługa. Dziadek Mieta to wykształcony, oczytany człowiek, magister inżynier elektryk, mężczyzna inteligentny, posiadający kulturę osobistą, na swój sposób wrażliwy, mający szczery gest i chętny do pomocy bliźnim. Ten dobry człowiek ma swoje hobby, zbiera znaczki, medale i monety, ma doprawdy niezłą kolekcję, udziela się w towarzystwie numizmatycznym i filatelistycznym w swoim mieście wojewódzkim. Nie pije, nie pali, nie zdradza i nie bije żony, śpiewa (jako solista) w amatorskim chórze. Wszystko jest niby pięknie, jedynie ta robota, uzależniająca nie tylko jego, ale także całą rodzinę, całe otoczenie.

Gdy Dziadek Mieta coś robi, robić muszą wszyscy. Gdy Dziadek Mieta wbija gwoździe, Babcia Grażka musi stać przy nim i te gwoździe w pudełeczku mu trzymać, choćby to trwało 3 godziny. Gdy Dziadek Mieta w ogródku kosi trawę kuchennym nożem (później powiem, dlaczego akurat kuchennym nożem), ktoś drugi musi stać przy nim i zbierać trawę do pojemnika, choćby schylał się po nią raz na 15 minut. Nic więc dziwnego, że rodzina Dziadka Miety zarobiona i zestresowana była zawsze, gdy jednak w swoim czasie zbliżała się Dziadkowi emerytura wszyscy popadli w popłoch. I mieli rację. Także ja kilkakrotnie ulegałem presji obowiązku roboty, lub stania przy dziadkowej robocie, gdy odpoczywając w sobotni wieczór przy piwie, czułem prawdziwe wyrzuty sumienia, że oto skończyłem już swoją robotę, a Dziadek Mieta swoją jeszcze robi. W podobnych sytuacjach wszyscy z rodziny czuli zawsze to samo, sprzeciwić się jednak takim zwyczajom nikt nie miał odwagi, pamiętając słynne w rodzinie powiedzenie, że kto z Mieciem wojuje, od Miecia ginie.

Dziadek Mieta, gdy już udał się na emeryturę, miał więcej czasu na robotę, a nawet, gdy jej nie miał, szukał jej sobie skutecznie. I tak, wiosną przestawiało się stare rury i blachy spod płotu pod garaż. Latem spod garażu pod płot. Jesienią spod płotu pod ścianę domu. Każdorazowo, układanie coraz bardziej zardzewiałego żelastwa odbywało się niemal z linijką w ręku, odległość między rurami, ściśle określona, musiała być zachowana pod rygorem przebudowy całej konstrukcji. Wszystko po to, by z nastaniem wiosny, całą tę kupę bezużytecznego żelastwa wywieźć na złom. Innym razem ciął na drobniutkie kawałeczki opróżnione plastikowe butelki po wodzie mineralnej "Oaza" z marketu Biedronka, czy też kroił w równą kostkę (1 cm na 1 cm) stary chleb dla kurek. "Po co to robisz?" - pytałem go - "Przecież można to szybko pokruszyć, a kurki dadzą sobie radę"."Ty jesteś leń" - odpowiadał mi - "Byle po linii najmniejszego oporu robić robotę!". Bo wiedzieć trzeba, że w opinii Dziadka Miety, robota jest godna miana uczciwej roboty, gdy jest robiona długo, ciężko i z mozołem. Wszelkie pomocne wynalazki techniki są niegodne prawdziwej roboty, są " linią najmniejszego oporu" i świadczą o lenistwie. Dlatego to właśnie trawę w ogródku "kosi się" kuchennym nożem, dywanów się nie odkurza, tylko za każdym razem trzepie, a w pracach domowych wspomaga się przedłużaczem elektrycznym, połatanym przez lata w dziesiątkach miejsc, dzięki czemu wartość roboty bywała już nieraz wzmożona intensywnym porażeniem elektrycznym.

Dziadek Mieta to pomieszanie przeróżnych barw człowieczeństwa. Ten tytan pracy, często bezsensownej, pan i władca absolutny, nie znoszący sprzeciwu domowników wobec jego decyzji; twardziel, zimny racjonalista, urobiony robotnik, w czasie, gdy leżał w szpitalu po upadku z drzewa, ze spierzchniętymi i zaciśniętymi od bólu ustami, pozwalał swojej córce czule gładzić się po twardej i szorstkiej od roboty dłoni, jakby ten gest pełen troski i dziecięcej miłości był mu najlepszym lekarstwem na ból. Cóż więc kieruje tym człowiekiem? Pragnienie idealnego porządku rzeczy? Wiara w zbawienną moc roboty? Przekonanie, że istnieje coś takiego, jak dorobienie się uczciwą pracą? A może to tylko jakiś diabelski enzym buszujący w jego starczych mięśniach i mózgu, nie pozwalający mu spokojnie usiedzieć w dziadkowym fotelu, jakiś narkotyk, trucizna, jakieś pobudzenie, starcze ADHD, świerzbiączka działania? Czymże jest to coś, co sprawia, że z jego ust, niemal nieustannie, płynie hymn o pracy:

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a nie robiłbym roboty,
byłbym jako miedź brzęcząca, albo cymbał brzmiący.
Robota cierpliwa jest i łaskawa.
Robota nigdy nie ustaje.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Niedzielna opowieść o robocie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.