Jak wyleczyć się z perfekcjonizmu? Kasię Olubińską uratowały te sytuacje
Dopiero dziś, kiedy coraz częściej umiem odpuszczać, zatrzymać się, zadbać o siebie i oddychać spokojnie chwilą obecną, aż mnie coś nieprzyjemnie ściska w żołądku, kiedy wspominam tamte lata w pogoni za karierą, lepszą wersją siebie i swojego życia.
Czasami łapię się na tym, że chyba jestem ekspertką w przejmowaniu się i wymyślaniu scenariuszy, których prawdopodobieństwo jest równe zeru. Pomyślałam o mojej przyjaciółce Agatce, która jest chirurgiem. Ona ma odwrotnie. Siła spokoju. Mimo że codziennie przeprowadza skomplikowane przeszczepy, wstaje o świcie, nocami nie śpi, bo czuwa przy pacjentach na dyżurach, dokształca się i bierze udział w różnych dodatkowych projektach, jej praca decyduje o czyimś życiu lub śmierci i jakoś w tym wszystkim nigdy, przenigdy nie zamartwia się ani nie narzeka. Jest pełna optymizmu, siły, spokoju. Mało tego. Jest chyba najbardziej radosną osobą, jaką znam, a kiedy miałam słabszy czas, zaproponowała: „Pomodlę się za ciebie i wszystko się rozwiąże”. Kocham ją całym sercem i podziwiam jej radość i pogodę ducha. Nieraz to mnie uratowało. Może czasami widzę ją i słyszę bardzo zmęczoną po całonocnym dyżurze, to fakt. Czasami w ostatnim momencie odwołuje kawę, rzucając tylko: „Muszę jechać na pobranie”, takim tonem, jakby miała upiec sernik albo zaparzyć herbatę. A tak naprawdę pędzi kogoś uratować, bo właśnie przyszła wiadomość, że jest narząd do pobrania, że ktoś stracił życie, a ktoś inny, kto czekał na przeszczep, w końcu dostał swoją szansę. Kilka razy ją nawet pytałam, czy się nie denerwuje, czy to nie jest stres, że od jej pracy zależy przecież ludzkie życie, co z emocjami rodziny, pacjentów. Zamyśliła się chwilę: „Nie, to moja praca. Robię to, jak umiem najlepiej. Co w tym wyjątkowego?”.
Szłam dalej Krakowskim Przedmieściem i myślałam. Przypomniałam sobie siebie sprzed kilku lat. Dniami i nocami wiecznie zestresowaną, tkwiącą w pracy, na nagraniach i dyżurach, ciągle niewyspaną, przejętą opinią innych na swój temat, niedbającą ani o to, co jem, ani o ludzi dookoła, bo przecież czekają ważniejsze sprawy, bo przecież tamto może poczekać. Noclegi w ciemnych i mało przytulnych hotelach, niedzielne obiady w pociągach, dyżury w święta, ciągłe poczucie winy, że i tak to wszystko z pewnością za mało. Strach, że coś mnie ominie, jeśli odpuszczę. Nieustanne poczucie bycia w biegu, zamartwiania się, planowania, perfekcyjnego planowania nawet. Wieczne niezadowolenie, że coś mogło pójść lepiej, że zrobiłam za mało. Zupełnie jakby od mojej pracy, od tego, co robię, zależały niemal losy świata. Praca i perfekcjonizm były moją jedyną religią, a poczucie, że wszystko ode mnie zależy, motywowało, ale też powodowało gigantyczny stres. Stres, który nie pozwalał spokojnie ani jeść, ani spać, który ściskał za gardło i sprawiał, że całe ciało było spięte, zwłaszcza kark, twardy jak skała. Na tej skale chciałam budować wszystko, zanim postanowiłam, że ufam Bogu, to On jest Ojcem i Jego Słowo jest moją skałą. Teraz czuję współczucie, myśląc o tamtej dziewczynie, i jednocześnie ulgę, że to już tylko wspomnienie.
Dziś coraz częściej umiem odpuścić. Nie mówię, że zawsze, ale jest duża różnica. Co mnie wyleczyło z tego perfekcjonizmu i poczucia, że to nie tylko ja władam swoim życiem? Było kilka takich sytuacji. Kilka lekcji życia, wtedy myślałam: gorzkich, a dziś powiem, że błogosławionych sygnałów od Boga. Na przykład nagłe masowe zwolnienie w jednej z telewizji, w której pracowałam na eksponowanym i dobrze płatnym stanowisku, i przebudzenie z przekonania, że jestem niezastąpiona, bo moje zdjęcie jest na billboardach, bo dopiero co zrobiłam relację na żywo z samego czerwonego dywanu w Cannes. Nie jestem niezastąpiona. Dywan zwinięty. O tym, co było wczoraj, nikt nie pamięta. Na spakowanie się dostałam piętnaście minut i karton. Zmieściłam w nim całe moje ówczesne życie. Po tym doświadczeniu nauczyłam się pokory, zobaczyłam, że nie samą pracą żyje człowiek, i spojrzałam inaczej na swoje relacje.
Albo nagły upadek ze schodów i dosyć bolesna kontuzja, która unieruchomiła mnie w łóżku na jakiś czas. Lekarz, zdumiony, oglądając zdjęcie mojego kręgosłupa, powiedział: „Miała pani szczęście. Pani anioł połamał sobie dziś skrzydła, ale pani nic nie będzie. Tylko nie można nic nosić, nawet butelki wody, i musi pani leżeć w gorsecie nieruchomo przed jakiś czas”. Ja leżeć? I to nieruchomo? To było trudniejsze niż wszystko. I spróbuj tu nic nie nosić, jeśli mieszkasz sama. Jak zrobisz zakupy, kto ci zaparzy herbatę? Nagle zegar zwolnił, a ja zostałam z pustą lodówką, ciszą i zdjęciami znajomych z Facebooka. Kolejny sprawdzian z przyjaźni. Kto pamięta o tobie, kiedy jesteś sam, bezbronny i potrzebujesz pomocy? Przyjechała przyjaciółka z torbą zakupów, z truskawkami. „Czy jestem aż tak samodzielna, nie do zdarcia, nieśmiertelna? Nie jestem” – pomyślałam wtedy.
Z perfekcjonizmu i planowania każdej minuty życia wyleczyły mnie też moje własne pomyłki, potknięcia i błędy, chociaż miałam przecież być taka nieomylna. Wyleczyło mnie kilka rozczarowań ze strony bliskich, którzy mieli wiecznie trwać, a zniknęli jak bańki mydlane. Z pewnością w końcu uwolniła mnie od tego balastu wiara, bo to dopiero Bóg i modlitwa dały mi po raz pierwszy w życiu głęboki pokój serca, lekkość, nadzieję, poczucie sensu, radość – to chyba największy cud. Dopiero dziś, kiedy coraz częściej umiem odpuszczać, zatrzymać się, zadbać o siebie i oddychać spokojnie chwilą obecną, aż mnie coś nieprzyjemnie ściska w żołądku, kiedy wspominam tamte lata w pogoni za karierą, lepszą wersją siebie i swojego życia. Brak wdzięczności, ciągle wszystkiego za mało. Gonienie własnego ogona. Nawet szczęśliwe chwile były podszyte strachem i poczuciem niezadowolenia, że to wszystko za mało, porównywaniem się z innymi. Skoro oni tak pędzą, żyją aktywnie, robią to i tamto, to i ja powinnam dotrzymać im kroku.
Fragment książki "Kobieta w wielkim mieście" (Wydawnictwo WAM)
Skomentuj artykuł