Wyszliśmy spod płaszcza Gogola

Wyszliśmy spod płaszcza Gogola
(fot. Chris JL / flickr.com)
Logo źródła: Życie Duchowe Józef Augustyn SJ / slo

Z Leonidem Ostrowskim, historykiem, synem polskich zesłańców do Kazachstanu, rozmawia Józef Augustyn SJ.

Leonid Ostrowski: Moi rodzice byli Polakami. Urodzili się na Ukrainie i mieszkali w chutorach Łabuński i Blinowszyzna w obwodzie Kamieniec Podolski. We wrześniu 1936 roku wraz z moimi dziadkami zostali zesłani do Kazachstanu. W pewnym naukowym czasopiśmie znalazłem niedawno informację, że z terenów przygranicznych wywieziono wówczas z Ukrainy około trzydziestu sześciu tysięcy Polaków, w tym właśnie całą moją najbliższą rodzinę. Nakaz przesiedlenia otrzymali dokładnie 9 września 1936 roku.

Było to związane z postanowieniem Rady Komisarzy Ludowych Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich z 28 kwietnia 1936 roku o wysiedleniu z Ukraińskiej Republiki piętnastu tysięcy polskich i niemieckich rodzin i zagospodarowaniu Kazachskiej Republiki w obwodzie karagandzkim. Akcja przesiedleńcza rozpoczęła się już latem tego roku. Zesłaniu podlegali tylko mieszkańcy wsi, chłopi. Osoby żyjące w miastach miały możliwość uniknięcia deportacji. Mój ojciec Kazimierz pracował wtedy w miasteczku Szepetowka, mógł więc tam pozostać. Ponieważ jednak jego starszy brat Jan podlegał zesłaniu, pojechał razem z nim. Podobnie postąpił brat mojej matki, który w tym czasie uczył się w szkole pilotów. On także mógł uniknąć deportacji, ale doszedł do wniosku, że skoro naszych wywożą, to on też z nimi pojedzie.

Nie było żadnego powodu! Ktoś na szczycie władzy - Stalin albo Beria, albo jeszcze ktoś inny - chciał pozbyć się Polaków. Uważano ich za wrogów, obcych agentów.

DEON.PL POLECA

Tak, bardzo często słuchałem ich wspomnień. W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku zacząłem notować informacje dotyczące przeżyć Polaków zesłanych do Kazachstanu.

Mówili, że na spakowanie się dostali jedynie dwadzieścia cztery godziny. Mogli zabrać ze sobą sprzęty domowe, bydło, żywy inwentarz i żywność na drogę. Przez kilkanaście dni jechali pociągiem w towarowych wagonach.

Kiedy dotarli do Kazachstanu, wysadzono ich na stacji Taincza i dalej przetransportowano ciężarówkami. Samochód zatrzymał się w miejscu, gdzie stało zaledwie kilka domków zbudowanych z samanu, czyli wysuszonego nawozu. Komendant kazał wszystkim wysiąść, a wokoło step porośnięty jedynie ostnicą - stepową trawą. Nie było dla nich żadnych mieszkań. Zastali tam natomiast tak zwanych osakrowców, którzy mieli im pomóc w budowie domów. Nie wiadomo, kim byli ci ludzie; być może więźniami albo bojownikami armii pracy przydzielonymi do budowy nowej osady, nazwanej Zielony Gaj.

Najpierw mieszkano w namiotach, a później w wybudowanych niewielkich domkach-ziemiankach. Ponieważ brakowało materiałów budowlanych, do budowy służyła darń albo wspomniany saman. Cegły wyrabiano też ze słomy wymieszanej z gliną. Matka opowiadała, że najpierw postawiono tylko sześć takich ziemianek. Jedno pomieszczenie o powierzchni około piętnastu metrów zajmowały dwie, a nawet trzy wieloosobowe rodziny. Na szczęście jesień tego roku była wyjątkowo ciepła i ludzie zdążyli z budową przed zimą. A były one wówczas na tym terenie bardzo surowe. Spadało tak dużo śniegu, że zasypywało domki po dach. Poruszać się można było jedynie przez przekopane, wysokie, śnieżne korytarze. Później nie było już takich ciężkich zim. Klimat z różnych względów nieco złagodniał.

Były skrajnie trudne. Przesiedleńcom nie służył tamtejszy surowy klimat. Ludzie zaczęli chorować, zwłaszcza starsi i dzieci. Codziennie na dyzenterię lub dur brzuszny umierało kilka osób, zdarzało się nawet, że całe rodziny. W Zielonym Gaju istniał co prawda punkt felczerski, ale ze względu na brak lekarstw chorzy praktycznie nie otrzymywali żadnej pomocy. Wtedy właśnie zmarła siostra mojej matki. Zmarło też kilku dalszych krewnych.

Brakowało także żywności. Mieszkańcy przywiezione ze sobą sprzęty domowe wymieniali na jedzenie w pobliskich rosyjskich wioskach - Daszce-Nikołajówce i Nowobriłówce. Ja nie pamiętam tak trudnych czasów. Urodziłem się dużo później. Moi starsi bracia - Mieczysław i Władysław -wspominają jednak, że cukier zobaczyli dopiero, kiedy mieli dziewięć lat, a jabłko jeszcze później. Mydło wyrabiano jakimś domowym sposobem z sody kaustycznej; nie było żadnego drewna ani węgla, więc w piecach palono słomą albo kurajem, którego wyschnięte kuliste krzaki przetaczały się przez wioskę, gnane stepowym wiatrem. Niektórzy na opał zrywali burzan i suszyli go albo wykorzystywali do tego celu wysuszony krowi nawóz. Naprawdę nie wiem, jak to możliwe, że mimo wszystko nie zamarzli.

Polacy zesłani do Kazachstanu aż do roku 1956 podlegali nieustannie nadzorowi komendanta, który był w każdej wsi. Bez jego pozwolenia nie można było na przykład opuszczać miejsca zamieszkania. Jeden z moich braci opowiadał, że pewnego dnia komendant przyszedł do szkoły na lekcję i usiadł obok niego w ławce, a w kaburze miał pistolet. Był uzbrojony, chociaż wszyscy wokół byli bezbronni. Przesiedleńców traktowano więc jako grupę niebezpieczną dla społeczeństwa. Co dziesięć dni każdy dorosły musiał zgłaszać się w urzędzie gminnej rady do tak zwanej rejestracji. Mimo to zdarzało się, że młodzi ludzie uciekali do miasta, na przykład do Karagandy. Jak potem radzili sobie bez dokumentów - tego nie wiem.

Poza tym spośród mieszkańców wioski werbowano tajnych współpracowników. Donosicielstwo było straszliwym znamieniem tamtych czasów. W Zielonym Gaju za głównego konfidenta uważano człowieka o nazwisku Stańczyk. Starsi ludzie doskonale pamiętają jego charakterystyczną postać w brudnym, zniszczonym kożuchu i z ogromną paczką cukierków w garści. Donosiciele nie próżnowali, więc wśród przesiedleńców były aresztowania. Pierwsze miały miejsce już w 1938 roku. 18 grudnia 1941 roku został zatrzymany mój dziadek ze strony matki.

Mój dziadek, Andrzej Michajłowicz Andrzejewski, urodził się w 1886 roku w Galicji we wsi Raków. W czasie pierwszej wojny światowej, jako żołnierz armii austro-węgierskiej, dostał się do niewoli rosyjskiej. Będąc w niewoli na Ukrainie, ożenił się z Polką Heleną Antonówną Orzechowską. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, młoda para wyjechała do Galicji, po jakimś czasie jednak wróciła na Ukrainę i tu z niemałym trudem udało im się kupić ziemię i dom.

Dziadek jako były obywatel Austro-Węgier znał niemiecki i w Kazachstanie utrzymywał kontakty z Niemcami, którzy także zostali tu deportowani. Lubił sobie wypić i przy okazji jakiejś zakrapianej biesiady powiedział, że Niemcy są dobrze uzbrojeni, więc mogą wygrać rozpoczętą kilka miesięcy wcześniej wojnę z Rosją Radziecką. Jego słowa słyszało kilka osób, między innymi donosiciel o nazwisku Baszyński, który później został przewodniczącym kołchozu. O całym "zdarzeniu" powiedział komu trzeba i dziadka aresztowali. Niewykluczone, że całe zajście zostało zaaranżowane. Były przecież w tamtych czasach plany do realizacji, także jeśli chodzi o liczbę ujawnianych "wrogów ludu". Do domu dziadka przyszedł komendant Sorokin i razem z dwoma "towarzyszami" zaczęli przeszukiwać pomieszczenia. Zarekwirowali modlitewniki, książki religijne i jakieś dokumenty.

Wszystko - jak mówiła moja matka - zostało później przez nich spalone w Urzędzie Gminnej Rady, w piecu.

Najpierw przebywał w więzieniu w Pietropawłowsku, a następnie został przewieziony do Akmolińska. Moja matka kilka razy chciała go odwiedzić, zobaczyć się z nim, ale jej nie pozwolono. Mogła tylko zostawić dla niego paczkę. W domowym archiwum mam dokument rehabilitacyjny dziadka. Jest tam napisane, że Andrzejewski Michajłowicz Andrzej, aresztowany 18 grudnia 1941 roku przez organa NKWD za działalność kontrrewolucyjną, został skazany 3 czerwca 1942 roku na karę dziesięciu lat pozbawienia wolności. Nie do końca jednak można ufać tym dokumentom. Często zdarzało się bowiem, że aresztowanego po miesiącu rozstrzeliwano, a rodzinę informowano, że został skierowany do łagru i tam zmarł. O dziadku dochodziły do rodziny pewne informacje, chociażby na temat jego nadszarpniętego zdrowia. Być może więc rzeczywiście przebywał w karnym łagrze. Nie jestem tego jednak do końca pewien. Faktem jest natomiast, że nie wrócił do rodziny, tak jak inni aresztowani mieszkańcy Zielonego Gaju.

Powody aresztowania były różne. Czasy były ciężkie, trwała przecież wojna, panował głód. Dostawy chleba były kierowane głównie na front, więc go brakowało. Ludzie starali się zdobywać go wszelkimi sposobami, także oszukując straż, byle tylko nakarmić rodzinę. Zatrzymano na przykład kobietę, która wyniosła chleb przeznaczony na front. Zatrzymano także mężczyznę, u którego - w czajniku - znaleziono trochę przemyconego ziarna.

 

Polaków i Niemców z Zielonego Gaju powoływano do tak zwanej armii pracy w obwodzie czelabińskim i swierdłowskim. Nie walczyli na froncie, tylko pracowali w kopalniach, przy elewatorach albo przy wyrębie lasów. Mój teść Aleksander Orzechowski został właśnie powołany do pracy w lesie. Opowiadał, że wykonywali bardzo ciężką pracę, jednocześnie byli po prostu głodzeni. Ich największym marzeniem wtedy było najeść się do syta. Niektórzy mieli samobójcze odruchy. Stali na mrozie z mokrymi nogami. Chcieli umrzeć. Na szczęście nic się im nie stało - byli młodzi i silni.

W czasie wojny panował głód, ponieważ wszyscy mieszkańcy zostali obłożeni bardzo wysokimi podatkami na rzecz wojska. Podatki po prostu dusiły ludzi. Wszystko trzeba było oddawać: mleko, jajka, mięso. Cały żywy inwentarz podlegał rejestracji, by gospodarz nie mógł niczego zatrzymać dla siebie. Ten system trwał nawet po wojnie, dopiero po śmierci Stalina go zniesiono.

Wtedy też pewnie poprawiła się sytuacja Polaków w Kazachstanie.

W ciągu dosłownie kilku miesięcy po śmierci Stalina wszyscy odczuli dużą ulgę, a życie rzeczywiście stało się lżejsze. Natychmiast usunięto komendanta i zaniechano praktyki rejestrowania się. Ludzie mogli swobodnie wyjeżdżać, zlikwidowano także - jak już mówiłem - wysokie podatki, a podwyższono zarobki, pojawiły się wcześniej niedostępne towary. Polacy zostali wówczas także formalnie zrehabilitowani. Istniała możliwość powrotu w strony rodzinne. Jednak tylko jednostki mogły to uczynić. Najczęściej przesiedleni nie mieli już do czego wracać. Ukraińskie chutory ich ojców po prostu przestały istnieć.

Moi przodkowie byli Polakami, ale mieszkali na Ukrainie. Dorośli między sobą rozmawiali więc po ukraińsku i tylko w domu do dzieci mówili po polsku. W Kazachstanie matka, która chodziła na Ukrainie do polskiej szkoły, uczyła nas trochę polskiego. Ja jednak rozmawiałem ze swoimi szkolnymi kolegami po ukraińsku. W Kazachstanie dyrektor szkoły upominał nas, kiedy rozmawialiśmy po ukraińsku i nakazał mówić po rosyjsku. Chodziliśmy przecież do rosyjskiej szkoły. W tym czasie nie stosowano już jednak żadnych środków przymusu. Dla mnie językiem ojczystym jest więc ukraiński. Kiedy rozmawiam z Ukraińcami, biorą mnie za swojego pobratymca, wyczuwając u mnie swojski akcent, a przecież jestem Polakiem, jak wszyscy w mojej rodzinie.

To było bardzo trudne. Nie było kapłanów, kościołów. Ale modlono się po domach. Pamiętam, jak kobiety spotykały się, by wspólnie odmawiać różaniec. Chrzczono także dzieci. Ja nawet zostałem ochrzczony dwa razy - pierwszy raz przez babcię, a drugi przez kapłana, który akurat wtedy przebywał w naszych stronach. Niestety, nie znam jego nazwiska.

Wiarę praktykowano w ukryciu. Ludzie po prostu się bali i ten strach prześladował ich już do końca życia. W dzieciństwie i młodości dużo czytałem. Znosiłem do domu wiele książek, także w języku polskim. Moja mama była przerażona. Ciągle powtarzała, że jeszcze mogą wrócić stare czasy i znowu będą aresztowania. Byłem dużo młodszy i nie doświadczyłem tego, co moi rodzice, dlatego mniej się bałem. Można powiedzieć, że byłem dzieckiem tego systemu, żyłem w nim: chodziłem do komunistycznej szkoły, wychowałem się w komsomole, odbyłem służbę wojskową w radzieckim wojsku, studiowałem na radzieckim uniwersytecie, do 1990 roku należałem do partii.

Po szkole średniej nie zdałem egzaminu na studia. Mój starszy brat Mieczysław studiował w tym czasie chemię na Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym im. Łomonosowa. Próbowałem więc najpierw dostać się na tę uczelnię. Nie byłem jednak dostatecznie dobrze przygotowany. W 1972 roku na dwa lata trafiłem więc do wojska, do Nowosybirska. Po odbyciu służby wojskowej dostałem się tu na kursy przygotowujące do egzaminów wstępnych na studia, które były przeznaczone między innymi dla bezrobotnych i "zdemobilowanych" żołnierzy.

Chciałem studiować historię na Uniwersytecie w Nowosybirsku. Pamiętam, że na egzamin przyszedłem w mundurze. Dziekan wydziału Iwan Afanasjewicz Malitonow przepytał mnie między innymi z reform Piotra I. W wojsku starałem się trochę czytać, więc dziekan przekonał się, że mam odpowiednie zainteresowania i że się nadaję. Nie bez znaczenia była także moja przynależność do partii.

Nie, zamieszkałem w Nowosybirsku. W trakcie studiów nawiązałem współpracę z prof. Leonidem Michajłowiczem Goryszkinem. Bardzo wiele mu zawdzięczam. To on otworzył mi drogę do pracy naukowej. W tym czasie mnóstwo dokumentów było objętych klauzulą "ściśle tajne". Dzięki niemu udało się nam dotrzeć do wielu z nich i opracować je. Wtedy właśnie zacząłem zajmować się historią Polaków zesłanych na Syberię na przełomie XIX i XX wieku.

Nawiasem mówiąc, ojciec prof. Goryszkina także był represjonowany. Profesor nigdy jednak na ten temat nie mówił. Dowiedziałem się o tym dopiero w czasach Gorbaczowa. O tego typu przejściach po prostu nie opowiadano. Kiedy wyjeżdżałem z domu, moja matka też mnie upominała, bym nikomu nie wspominał, że nasza rodzina była zesłana. Istniał bowiem pewien schemat myślenia: "Jeżeli twoja rodzina była zesłana lub w jakiś inny sposób represjonowana, oznaczało to, że nie jesteś godny zaufania, że ciąży na tobie jakieś piętno". Ludzie starali się to ukrywać, choć po śmierci Stalina nastąpiła pewna odwilż. Mówi się nawet, że walczący o władzę Ławrientij Beria, szew NKWD, miał sporo planów reformatorskich...

 

Sam byłem tym zaskoczony, ale taka jest opinia większości historyków. Beria bardzo szybko został jednak odsunięty od władzy i stracony. Stracono także jego zastępcę Wiktora Abakumowa. Kolejno ginęli więc ci, którzy kierowali całą tą machinę represji. Sami ją uruchomili, a potem ona ich zmiażdżyła. Wcześniej na przykład, w 1940 roku, stracono Nikołaja Jeżowa. To od jego nazwiska utworzono termin "jeżowszczyzna", odnoszący się do fali największego terroru w Rosji Radzieckiej w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Walkę o władzę po śmierci Stalina wygrał Nikita Chruszczow. Moim zdaniem był najbardziej ludzki w tej grupie.

Rzeczywiście, w tym czasie zburzono na przykład wiele cerkwi i kościołów, które wcześniej były tylko zamknięte. To, co zostało zaczęte w latach trzydziestych, dokończono w latach pięćdziesiątych i później. Chruszczow był człowiekiem pełnym sprzeczności. Jednak to właśnie on podjął krytykę stalinizmu, zrehabilitował częściowo jego ofiary, choć prawdą jest także, że był odpowiedzialny za kontynuowanie represji. Tak naprawdę więc, choć za Chruszczowa stalinizmowi zadano pewien cios, nie udało się go przezwyciężyć, tym bardziej że po nim przyszedł Leonid Breżniew i rozpoczęła się swoista rehabilitacja stalinizmu. Za Breżniewa rozrosła się też biurokracja, pojawiła się mafia, korupcja, wzrosła przestępczość. Co prawda nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale myślę, że działo się tak dlatego, że Breżniew z tym nie walczył.

Następny był Jurij Andropow, były szef KGB. Taka szara eminencja, którą po rosyjsku określa się "szary kardynał". Rozpoczynając rządy, był już ciężko chory, żył jeszcze około dwóch lat. Wielu komunistów zachwyca się nim; twierdzą, że gdyby Andropow żył dłużej, nie upadłby Związek Radziecki. Trudno jednak powiedzieć, co by było... Potem przez rok rządził schorowany Konstantyn Czernienko. W tym czasie komunistyczna biurokracja dawała władzę starcom, by za wszelką cenę ocalić system.

I zaczął się bardziej stanowczy odwrót od despotyzmu Josifa Dżugaszwiliego. Trzeba oddać sprawiedliwość Gorbaczowowi, że po tylu latach funkcjonowania stalinizmu wreszcie odważył się ujawnić prawdę o nim, nie całą, ale zawsze. Ja osobiście cenię go za jego odwagę.

Nie, nikt się tego nie spodziewał. Było coś diabelskiego w tym systemie, całe społeczeństwo zostało ujęte w kleszcze i totalnie zmanipulowane. Myślę, że doskonale ukazał to Michaił Bułhakow w Mistrzu i Małgorzacie. Woland i jego świta to w mojej interpretacji obraz Stalina i jego popleczników.

Upadek komunizmu był zaskakujący z kilku powodów. Jednym z głównych był fakt, że w Rosji - jak zauważył Puszkin - jedynym "obywatelem" jest państwo. Państwo zawsze było najważniejsze i najsilniejsze. Dlatego reformy zawsze zaczynają się tu odgórnie. Społeczeństwo jako takie jest bowiem słabe. Nigdy niczego ani nie inicjowało, ani nie oczekiwało. Tak jak było za czasów Iwana Groźnego, tak jest i dzisiaj. Najwięcej do powiedzenia mają funkcjonariusze sytemu, prosty człowiek nie może nawet pisnąć.

Niewykluczone, że pierwsi Polacy przybyli tu już w XVI wieku. W tym czasie wielu Europejczyków, między innymi Szwedzi, Niemcy czy Litwini, w służbie rosyjskich carów penetrowało ten teren. Być może byli wśród nich także Polacy. Na początku XVII wieku, w czasie tak zwanej smuty, kiedy toczyły się walki między Rzeczpospolitą a państwem moskiewskim, na Syberię trafili pierwsi polscy jeńcy wojenni. Potem zesłano tu jeńców z czasów konfederacji barskiej (1768 rok) i powstania kościuszkowskiego (1794 rok). Trudno mi mówić o liczbach, ponieważ nie przeprowadzono na ten temat dokładniejszych badań, wydaje się jednak, że nie było ich wielu.

Najwięcej zesłano tu powstańców z roku 1830 i 1863. Po powstaniu styczniowym na Syberię trafiło co najmniej dwadzieścia tysięcy Polaków. W 1866 roku, by uciec z zesłania, grupa Polaków zorganizowała powstanie.

Niestety, upadło, a jego przywódcy zostali skazani. Dopiero po śmierci cara Aleksandra II w 1881 roku został wydany dekret rehabilitujący powstańców z 1863 roku, na mocy którego mogli oni opuścić Syberię. Wielu tak zrobiło, ale część założyła tu rodziny i została na zawsze. Niektórzy pozostawili trwały ślad w historii tej ziemi. Byli wśród nich wielcy odkrywcy i badacze Syberii, na przykład Jan Czerski i Aleksander Czekanowski. Polacy przyczynili się także do rozwoju gospodarczego tego rejonu, na przykład bardzo znana tu rodzina Jana Koziełł-Poklewskiego. Polscy zesłańcy zakładali browary, produkowali alkohol, byli właścicielami statków parowych, aptek, cukierni.

Dokładnie z lat 1895-1991. Wówczas na Syberię trafili kolejni zesłańcy polityczni. Materiały do pracy zbierałem w archiwach w Irkucku, Tomsku, Krasnojarsku, Czycie, Tobolsku i Moskwie. Analizuję przede wszystkim akta zesłańców politycznych, pomijając skazanych za przestępstwa kryminalne i szpiegostwo. Po upadku reżimu komunistycznego pojawiła się szansa rozszerzenia moich badań. Postępy pracy są jednak spowolnione ze względu na ograniczone środki finansowe. Poza tym niektóre archiwa są nadal zamknięte. Przebadałem już zasoby archiwum w Nowosybirsku. Nie udało mi się natomiast dotrzeć do materiałów zgromadzonych w archiwach Federalnej Służby Bezpieczeństwa, gdzie znajduje się wiele niezbadanych do tej pory dokumentów dotyczących represji także z interesujących mnie czasów. Ma do nich dostęp tylko nieliczna grupa specjalistów.

Trudno powiedzieć, czego władza się jeszcze boi. Musi przeminąć kilka pokoleń, by nastąpiła prawdziwa zmiana. Ale ja to dobrze rozumiem. I ja - choć wbrew sobie - byłem jednak w komunistycznej partii, wychowywałem się na ideach marksizmu-leninizmu. To z pewnością jakoś odcisnęło się także na mnie. W Rosji - jak pisał Mikołaj Gogol w słynnym opowiadaniu Szynel - "wszyscy wyszliśmy spod tego samego płaszcza". Ufam jednak, że uda mi się temat zsyłki Polaków na Syberię dokładnie opracować i wydać książkę.

Wymaga to jednak jeszcze wiele pracy, a przede wszystkim dotarcia do zamkniętych na razie archiwów i przebadania niedostępnych materiałów.

*Tłumaczyła Anna Wesołowska

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wyszliśmy spod płaszcza Gogola
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.