Zwyczajni arytstokraci
Miał pięć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczył pałac w Wilanowie. Stanęli z mamą za zamkniętą bramą. Okna pałacu były ciemne, wkoło żywego ducha. Ogromny budynek przytłaczał wielkością. - Popatrz, to domek mamusi - Beata Rybińska pokazywała synkowi okna na piętrze, które zaledwie kilka lat wcześniej były oknami jej panieńskiego pokoju. Dziecko nie mogło uwierzyć: - Nie, to nie domek mamy. To domek Bozi - odparł mały Adaś, wnuk ostatniego właściciela pałacu - hrabiego Adama Branickiego.
Chłopcu nie mieściło się w głowie, że ktoś może mieć tak ogromny dom. Jego życie toczyło się w jednym pokoju mieszkania przy placu Matejki 2 w Krakowie, który zajmowała babcia - Beata Branicka. Ten pokoik właścicielka Wilanowa kupiła za uratowaną przez służbę biżuterię po powrocie z zesłania do Krasnogorska w 1947 r.
Wnękę w kuchni zamieszkiwał - młodziutki wówczas i nieznany - plastyk Edward Krasiński z Teatru Lalek Groteska. Beata Branicka opiekowała się swym chorowitym wnukiem. Całą swą miłość przelała na małego Adasia. Nigdy nie miała syna, a po powrocie do Polski jeszcze straciła męża, który nie wytrzymał pobytu w kolejnym więzieniu. Niemal wprost z rąk NKWD przejął go Urząd Bezpieczeństwa, z rosyjskiego łagru trafił do komunistycznej celi.
Przez kilkadziesiąt lat milczano na temat bezgranicznego oddania ojczyźnie i patriotyzmu Branickich, a przecież z jakiegoś powodu trafili do sowieckiego obozu internowania. W czasie wojny Adam Branicki był trzykrotnie więziony przez Niemców na Pawiaku. Chętniej wypominano temu arystokratycznemu rodowi Targowicę i przypisywano wszystkie nieszczęścia, jakie ziemianie, a więc ciemiężyciele, sprowadzali na lud pracujący. Nie wspominając przy tym, że choć jeden z przodków Branickich zorganizował konfederację przeciwko reformom Konstytucji 3 maja, to inni - Działyńscy i Potoccy - służyli jej wiernie. A Wilanów Braniccy odziedziczyli po wujach Potockich - twórcach konstytucji.
Dopiero wnuk ostatniego właściciela pałacu w Wilanowie doczekał się - w lutym 2011 r. - docenienia zasług swych dziadków dla ojczyzny. Adam Rybiński odebrał Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski nadany przez prezydenta RP Adamowi Branickiemu i Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski dla Beaty Branickiej. To były jedne z ostatnich odznaczeń przyznanych przez Lecha Kaczyńskiego. Nie zdążył ich wręczyć rodzinie.
Broń w karecie
Dziadkowie Adama Rybińskiego otrzymali odznaczenia na wniosek uratowanego przez nich żołnierza AK Stanisława Aronsona, pseudonim Rysiek. W trudnych wojennych czasach wykazali się ogromną odwagą, ryzykując życiem. Już podczas kampanii wrześniowej w Wilanowie funkcjonował zorganizowany przez hrabiego szpital polowy. Prowadziła go Beata Branicka wraz ze swymi trzema córkami (Marią, Anną i Beatą) i pracownikami pałacu. Potem Wilanów stał się ważnym ośrodkiem wspierającym walczące podziemie.
- Dlaczego to w czasie okupacji w ogóle było możliwe? To dzięki kuzynce dziadków, Marii Radziwiłłowej, z domu Branickiej (z Nieświeża), mieszkającej na stałe w Rzymie, która przyjaźniła się z królową Włoch. Ta wymogła na Mussolinim interwencję u Hitlera w sprawie Branickich. Pozwolono im mieszkać w pałacu i nadmiernie nie kontrolowano. Niemcy, choć skonfiskowali część dóbr, łagodniej obchodzili się z arystokracją. Dziadkowie mogli przeżyć wojnę w miarę spokojnie, ale walczyli, jak potrafili, bo zawsze byli całkowicie oddani Polsce - mówi Adam Rybiński, wnuk Adama Branickiego, i relacjonuje jedną z historii opowiedzianych mu w dzieciństwie przez ukochaną babcię, czyli Bunię: - Któregoś dnia w pałacu zjawili się dwaj niemieccy oficerowie. Stojąc przed dziadkiem tłumaczyli, że chcieli poznać hrabiego Adama Branickiego. Odpowiedziało im milczenie. Tę samą prośbę powtórzyli w kilku innych językach, myśląc, że rozmówca ich nie rozumie. Scena trwała dość długo, wreszcie reagując na rozpaczliwe gesty babci, dziadek odparł: "Ergo sum" (łac. "zatem jestem" - przyp. red.). I wyszedł. Nienawidził Niemców i czasami robił takie afronty. Babcia wtedy umierała ze strachu.
Adam Rybiński wiedzę o historii rodziny poznał nie tylko dzięki swojej Buni, ale również rodzicom i ciotkom. Wszyscy byli akowcami, łącznie z babcią, która miała pseudonim "Matka". Adam Branicki sprzedawał w czasie wojny nieskonfiskowane przez okupanta działki budowlane, a zdobyte pieniądze przeznaczał na potrzeby Armii Krajowej, wykup więźniów, pomoc ofiarom hitlerowskiego terroru. Karetą z rodowym herbem przewożono broń i rannych żołnierzy Armii Krajowej po akcjach. Dla niepoznaki wożono wtedy któregoś z członków rodziny, najczęściej babcię Beatę. Ta - w razie zatrzymania - potrafiła nienagannym niemieckim ostro wytłumaczyć okupantom, kogo zatrzymali. Pod łóżkiem babci ukrywano karabin maszynowy. Była odważną kobietą. Tuż przed wybuchem powstania, kiedy jednego dnia Niemcy zatrzymali w Wilanowie dwie córki Branickich - Marię, która przenosiła meldunek i zjadła go na oczach Niemców, oraz Annę, która miała zabrać dokumenty Armii Krajowej, a do tego znaleźli w pałacu przygotowany przez Branickich dla rannych powstańców szpital - sytuacja stała się bardzo groźna. Oficer SS zagroził właścicielce Wilanowa, że za chwilę zawiśnie na bramie pałacu. Z odsieczą pośpieszył wówczas dowodzony przez narzeczonego Anny oddział batalionu "Krawiec" AK, któremu udało się zabić tego oficera. Stacjonujący w Wilanowie Niemcy właśnie wtedy zostali wezwani do tłumienia walk w Warszawie. Zastąpili ich Węgrzy. To uratowało Branickich.
Do rodzinnych annałów przeszła historia niezwykłego ślubu powstańców warszawskich - rodziców Adama Rybińskiego.
Powstańcze love story
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Beata Branicka, najmłodsza z córek hrabiostwa, nosząca imię po swej matce, poznała swego przyszłego męża przed wojną podczas rodzinnej uroczystości, gdy miała zaledwie 14 lat. Leszek Rybiński pochodził z drobnej szlachty z artystycznymi tradycjami.
Razem działali w AK. Razem poszli do powstania. "Atka" była sanitariuszką, Leszek - pseudonim "Pat" - był żołnierzem oddziału dyspozycyjnego "A" Kedywu Okręgu Warszawa AK. Walczył zawsze ze swym nieodłącznym przyjacielem - Sońką. Dowcipkowali, że jeśli ktoś zobaczy kiedyś jednego z nich, to znaczy, że drugi nie żyje.
Powstanie trwało od wielu dni i od wielu dni nie było żadnego znaku życia od grupy Leszka. "Atka" pracowała w szpitalu na ul. Boduena i odchodziła od zmysłów. Rozpacz wypłakiwała do księdza, na którym wymogła przyrzeczenie, że jeśli Leszek odnajdzie się żywy, kapłan natychmiast da im ślub. Któregoś wrześniowego dnia do szpitala trafił... Sońka. Pod dziewczyną ugięły się nogi. Ale wkrótce przyniesiono też nieprzytomnego Leszka.
"Atka" padła na kolana przed księdzem, błagając, aby poszedł prosić jej ojca o zgodę na ślub. Sama nie miała odwagi - miała 17 lat. Hrabia Branicki w czasie powstania warszawskiego przebywał niedaleko, w kamienicy na ul. Smolnej 40.
Panna młoda wystąpiła w białym szpitalnym kitlu. Pan młody leżał na noszach. Oboje z powstańczymi opaskami na ramionach. Na weselny "obiad" podano dwa pomidory i upolowanego kota. Państwo młodzi w prezencie ślubnym dostali bochenek chleba. Towarzysze z oddziału powstańczego tylko przez chwilę uczestniczyli w ceremonii. Musieli wracać na swoje pozycje.
Po upadku powstania młodzi małżonkowie ratowali się ucieczką. Pod zmienionymi nazwiskami przez Łódź trafili do Krakowa. Tu, na ul. Sienkiewicza, urodził się ich syn. Ucieczka ocaliła ich przed aresztowaniem przez Sowietów. Reszta rodziny została wywieziona do Moskwy na Łubiankę, gdzie przesłuchiwał ich osobiście Ławrientij Beria, a później do obozu dla internowanych w Krasnogorsku.
Krakowska bajka
Dzięki przedwojennym znajomościom Rybińscy znaleźli pracę na Wawelu. Leszek, któremu wojna przerwała studia na SGH, zaczął zgłębiać historię sztuki. Czasami zabierali do pracy swego małego synka (- Raz zasnąłem w niedostępnej dla zwiedzających komnacie. W łożu Zygmunta Augusta - opowiada dziś Rybiński), ale najczęściej czas spędzał z babcią - na V piętrze kamienicy przy pl. Matejki. Dziś Adam Krzysztof Rybiński, doktor Uniwersytetu Warszawskiego, etnograf i afrykanista, wspomina ten czas jak bajkę. Najmilsze zdarzenie? Bal przebierańców, na który pan Edzio (ten z wnęki w kuchni) przygotował mu kostium szwoleżera. A konika na biegunach zamienił w prawdziwego rumaka. Do dziś pamięta swój zachwyt i dumę! Miłe były też wizyty "naszych z Wilanowa". Dawni pracownicy przywozili im ziemniaki, mięso, jajka, oddaną kiedyś na przechowanie biżuterię. Właścicielom majątków zabranych dekretem o reformie rolnej nie wolno się było zbliżać do swej własności na odległość mniejszą niż 30 km.
Babcia dużo mu czytała. "W pustyni i w puszczy" znał na pamięć. I bardzo chciał być taki jak Staś. Sienkiewiczowska powieść była przeplatana opowieściami Buni o słynnych podróżnikach z ich rodziny. O Konstantym Branickim, znanym przyrodniku i kolekcjonerze, który w połowie XIX w. organizował wyprawy do północnej Afryki, Azji Środkowej i Ameryki Południowej. Stał się wybitnym ornitologiem. Zgromadził imponującą, największą na świecie, kolekcję kolibrów, która znalazła swe miejsce w utworzonym przez jego syna Ksawerego Muzeum Przyrodniczym (istnieje do dziś jako Muzeum i Instytut Zoologii PAN). W historii rodziny przetrwała opowieść, jak to w wypchanej antylopie upolowanej przez Konstantego w Afryce w czasie powstania styczniowego ukryto dokumenty rządu powstańczego. Schowano je pod... ogonem.
I o Janie Nepomucenie Potockim, słynnym podróżniku, etnografie, archeologu, pisarzu, którego barwne życie do dziś frapuje badaczy. Wszak dziadek małego Adasia - Adam Branicki - poprzez swą matkę Annę z Potockich Branicką z Krzeszowic był praprawnukiem autora "Rękopisu znalezionego w Saragossie" oraz wielu dzieł etnograficznych napisanych po francusku. Jan Potocki poznał Turcję, Egipt, jako jeden z pierwszych podróżników - Mongolię, jako pierwszy Polak odwiedził Maroko. Był posłem na Sejm Czteroletni. - Jeden z kuzynów ma sztambuchy Jana Potockiego z wyprawy do Mongolii. Może kiedyś pozwoli mi chociaż zrobić fotografie? - marzy Adam Rybiński.
Po wojnie w Krakowie zamieszkała część rodziny wyrzucona ze swoich majątków. Mały Adaś bawił się pod Barbakanem. Tu z placu Matejki miał najbliżej. Ze swoim starszym o rok kuzynem często spotykali się na Plantach. Strzępy rodzinnych opowieści - zesłania, więzienia, pozbawienie majątku, inwigilacja - sprowokowały chłopców do przeprowadzenia pierwszej w ich życiu akcji odwetowej. Dwaj opozycjoniści, z których jeden miał siedem, a drugi sześć lat, postanowili nasiusiać na groby żołnierzy radzieckich obok Barbakanu. Akcja się powiodła, sprawców nie schwytano. Dziś jeden jest szanowanym naukowcem, drugi przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.
Kwity na Wilanów
Był już absolwentem etnografii na Uniwersytecie Warszawskim, doktorantem, który chwilowo pracował fizycznie w fabryce w Evreux we Francji, gdy poznał swoją przyszłą żonę - Katarzynę Czartoryską. - Podczas jakiejś uroczystości niechcący chlapnąłem na nią majonezem. Rzuciłem się przepraszać, a ona ujęła mnie tym swoim uroczym uśmiechem, którym ujmuje mnie do dziś - opowiada dr Rybiński. Mają czworo już dorosłych dzieci.
Mieszkają w Pruszkowie. Doktor jednak częściej bywa w Afryce lub we Francji (za czasów Konstantego Branickiego we Francji kupiono majątek Montresor. Do dziś jest on w posiadaniu francuskich krewnych. Polska linia korzysta z domku usytuowanego niedaleko zamku) niż w Polsce. Ma przyjaciół wśród wielu afrykańskich plemion i jest szanowanym gościem u błękitnych jeźdźców - Tuaregów. W Afryce czuje się lepiej niż we własnej ojczyźnie. Tamtejsze prawa nie są tak skomplikowane. Gdy czasami przedstawicielom afrykańskich rodów opowiada swoją historię, nie chcą wierzyć, że można zabrać komuś cały dobytek i odmawiać nawet rozmowy na ten temat. Wśród afrykańskich plemion prawo własności jest święte.
Raz pojawiła się nadzieja na odzyskanie zagrabionego tuż po wojnie majątku. Przed podróżą do USA prezydent Wałęsa przygotowywał się do rozmów na temat reprywatyzacji, o które zabiegali Amerykanie. Rozmawiał wówczas z kilkoma w różny sposób pokrzywdzonymi rodzinami. Wśród nich byli spadkobiercy Branickich. Ówczesny prezydent zadeklarował podjęcie starań o naprawienie krzywd. Kancelaria Prezydenta przygotowała nawet stosowne pismo. - To pismo nazwano potem "kwitem na Wilanów". Na nikim jednak nie zrobiło wrażenia. Urzędnicy w Wilanowie potraktowali je jak nic nie znaczący świstek - z żalem mówi Adam Rybiński.
Polska jest jedynym krajem postkomunistycznym, w którym nie przeprowadzono reprywatyzacji. Żaden rząd nie miał odwagi tego zrobić. Polska opinia publiczna jest w tej sprawie podzielona, a im jest biedniej, tym trudniej o decyzje o zwrocie majątków. Dawni właściciele toczą więc spory w sądach. Łatwiej jednak odzyskać zrujnowane dwory, upadające małe pałacyki niż naprawdę wartościowe nieruchomości. Sądzą się również spadkobiercy Branickich. Równolegle toczy się kilka postępowań, zarówno w trybie administracyjnym, jak i cywilnym. Spadkobiercy ostatniego właściciela Wilanowa twierdzą, że ich celem jest odzyskanie niektórych rodzinnych pamiątek i uzyskanie wpływu na zarządzanie muzeum w Wilanowie. Z Zamoyskimi, właścicielami pięknego pałacu w Kozłówce, zawarto ugodę. Czartoryscy i Raczyńscy mają wpływ na dysponowanie dawnymi dobrami poprzez fundacje. Spadkobiercom Branickich odmówiono zgody na jej powołanie.
***
Adam Rybiński niedawno otrzymał plik dokumentów z IPN. Dotyczą głównie jego ojca, inwigilowanego za "bandycką przeszłość" i podejrzanego o chęć obalenia ustroju. Pod kontrolą Służby Bezpieczeństwa była cała rodzina.
Doktor zbiera różne informacje, kompletuje dokumenty, skupuje rodzinne pamiątki. Być może powstanie z nich książka? Byłaby to kolejna pozycja, bowiem lada tydzień ukażą się wspomnienia francuskiego oficera zbiegłego z niemieckiego obozu jenieckiego, którego Braniccy ukrywali w Wilanowie. Schronienie znalazło tam również dwóch brytyjskich skoczków, wielu Polaków i Żydów.
Adam Rybiński - zwyczajny arystokrata - czasami po zamknięciu muzeum przychodzi pod bramę pałacu w Wilanowie i z daleka przygląda się domowi swoich dziadków: - Czuję wtedy, jakby mnie on obejmował, ściskał i przytulał. Czuję, że do siebie należymy - ten piękny pałac i ja. Przecież to nasz dom i to od pokoleń.
Pakuje wtedy plecak i mimo szóstego krzyżyka na karku jedzie do Afryki. Tam wszystko jest prostsze. W Doukurii, Goundam Tidene czy w Iferouane czekają na niego z otwartymi rękami, a jemu jest jakoś lżej na sercu. Pewnie odzywają się geny podróżnika, odziedziczone po przodkach Branickich i Potockich. Przecież od dziecka chciał być jak Staś Tarkowski...
Źródło: Zwyczajni arystokraci
Skomentuj artykuł