Życiowe katastrofy nie wybierają. Jak zaryzykowałem spotkanie z osobami bezdomnymi
Kilka rozmów i twarzy wystarczyło, żebym stracił wszystkie argumenty. Czy ktoś z nich wyszedł z bezdomności? Czy my ich takim "głaskaniem" nie utwierdzamy w tym bagnie? Wiem jedno. Patrzę na Jezusa i zastanawiam się jak On to robił, że wyciągał ludzi z dna.
Siadałem przy różnych stolikach, bo chciałem poznać tych ludzi. Stefan z wdzięcznością mówi o swoim przyjacielu, Jerzym. Jest teraz w trudnej sytuacji, bo potrącił go samochód, a kierowca zostawił na ulicy. Noga słabo się goi i gnije. Uśmiecha się mimo wszystko, mówiąc, że najgorsza jest samotność.
Oni mają siebie nawzajem. Są sobie potrzebni. Jeszcze jest dla kogo żyć i w czyich oczach zobaczyć, że jest się człowiekiem. Paweł to były żołnierz. Pracował na zagranicznej misji i dorobił się, ale po powrocie nie poradził sobie z traumą. Leczył ją alkoholem. Ma rodzinę, ale wstyd mu, że nie potrafi zawalczyć. Alkohol wciąga go w błędne koło, jednak chce coś z tym zrobić. Powoli traci nadzieję. Spotykam też Elżbietę, całkiem zwyczajnie, schludnie ubraną. Wygląda jakby przyszła tu tak jak ja. W rozmowie przyznaje się do bezdomności. Jola, która usiadła obok ma gdzie mieszkać, ale opowiada o swoim dramacie - uzależnionym synu, którego chce ratować. Jest on dla niej utrapieniem, ale w namiocie znajduję chwilę odpoczynku i normalności.
W namiocie spotkania w czasie Święta Ubogich panuje dość zwyczajny, ale na swój sposób przedziwny klimat. Pewna atmosfera, w której nie czuje się presji ani codziennych barier. Ludzi ubogich nie odbieram jako będących na uboczu społeczeństwa, jako "innych", którzy wymagają specjalnego traktowania. Siedzą przy stołach, jedzą z nami, rozmawiają. Trochę tak jakby to oni byli tu gospodarzami, a ja przychodziłbym do nich w gości. Jakby czekali teraz na mnie. Wiele osób wygląda schludnie i ciężko ich zmieścić w schemacie myśłowym. Różnice się zacierają. W tle, na scenie, nasze rozmowy podtrzymywane są muzyką, różnymi występami, a nawet krótkimi manifestami osób, które chcą być usłyszane na co dzień nie mając takiej możliwości.
Prawie wszystko o bezdomności >>
Później widzę też, jak jakiegoś mężczyznę wytrąca z równowagi fakt, że ktoś go potrącił. Próbuję go uspokoić, mówię do niego głośno i po imieniu, żeby przebić się przez pancerz złości. Jego oczy są z jednej strony wystraszone, z drugiej agresywne. Ta dziwna mieszanka przypomina mi biednego, osaczonego psa, który szczeka na wszystko wokół. Odchodzimy na bok. Z czasem zyskuje trochę jego zaufania - otwiera się i mówi mi więcej o sobie. Recydywista, kilkanaście lat w więzieniu - z dumą pokazuje wytatuowane pagony na ramionach. Kilka razy przerywa naszą rozmowę, chcąc wstać do innych mężczyzn i ich bić, bo "gapią się na niego". Tłumaczę mu, że to nie ma nic wspólnego z odwagą i siłą. Zbyszek na to: "Ja inaczej nie potrafię. Tyle lat w więzieniu. Ja nie potrafię…". Jest spokojny.
Z rozmowy na rozmowę, coraz trudniej jest mi opuścić to miejsce, bo patrząc na twarze widzę autentyczne piękno. To zadziwiająca łaska. Tylko czekam na odwzajemnienie spojrzenia, które da mi powód, żeby się dosiąść. Podobne doświadczenie miałem w mojej wspólnocie, warszawskim Kontakcie, kiedy po godzinnym uwielbieniu szliśmy wspólnie biesiadować. Nie mogłem się napatrzeć na piękno, które widziałem w twarzach. Wrażenie jakby wszyscy promienieli, a w głowie, niczym zacięta płyta, krążąca myśl "jacy oni piękni, jacy oni piękni…".
No dobra, ale co to wszytko zmienia? Ochy, achy, doświadczenie drugiego człowieka itp. Czy ktoś z nich wyszedł z bezdomności? Czy my ich takim "głaskaniem" nie utwierdzamy w tym bagnie? Wiem jedno. Patrzę na Jezusa i zastanawiam się, jak On to robił, że wyciągał ludzi z dna. On po prostu kochał. Podchodził do człowieka, traktował go z pełną godnością, dotykał, mówił po imieniu i bez osądzania przyjmował go całego.
Taki biedak, doświadczając ludzkiej miłości, mógł otworzyć się na większą Miłość - na Boga. Wielu powiedziało Mu "nie", ale choćby dla tych kilku ryzykował odrzucenie. Jestem chrześcijaninem, a więc jedyną uczciwą drogą mojego życia jest pytać się siebie: "Co zrobiłby Jezus?" i robić to. Jeśli Ty i ja nie okażemy miłości Ubogiemu, nie zrobi tego nikt inny. Owocami zajmie się już Ten, który dla jednej zaginionej pozostawia inne dziewięćdziesiąt dziewięć.
Do tej pory, idąc za radą wielu znajomych, zrzucałem ze swoich barków nieznośny ciężar świadomości, że tym ludziom trzeba pomóc. Zrzucałem go, bo przecież ci bezdomni po prostu wybrali takie życie, a nawet jeśli nie, to wybrali trwanie w nim. Jest mnóstwo punktów pomocy i tylko ci, którzy nie chcą, nie korzystają z nich. Życie uliczne jest dla nich po prostu wygodniejsze, a wymóg trzeźwości, by uzyskać skuteczną pomoc zbyt wysoki. Kilka rozmów i twarzy wystarczyło, żebym stracił wszystkie te argumenty. Komfort człowieka, który zna odpowiedzi i ma wszelkie recepty, kojące bezczynną postawę, oddalał się coraz bardziej.
Na ulicy, kiedy przyglądam się bezdomnym, rzucają mi się w oczy osoby, które rzeczywiście są na dnie. Zaniedbane, śmierdzące, żebrzące w nachalny sposób, nawet nie stwarzając pozorów, że nie chodzi im o alkohol. Tam, w namiocie, stanowili oni margines. Często ubodzy przyznawali się do własnej winy, czasem bezradności.
Wielu z nich łączyło to, że dziś są w błędnym kole, albo nie mieszczą się w pomocy "systemowej", na którą my zrzucamy całą odpowiedzialność, bo przecież czy to moja sprawa, że ktoś sobie nie radzi? Są też profesorowie, lekarze, poeci, prawnicy. Życiowe katastrofy nie wybierają tylko tych z rozbitych rodzin i patologicznych środowisk. Jeśli masz obawy przed wyjściem i zaangażowaniem się, to wiedz, że jest to całkiem normalne. Ja zacząłem od małych kroczków namawiając współbraci i znajomych.
Zajrzeliśmy tam na chwilę, niby przy okazji. Później już samo popłynęło. Jak zwykle największe trudności rodzą się w głowie, a ulatniają się, kiedy dochodzi do spotkania. Wmawiałem sobie wcześniej, że moja obecność niewiele zmieni, bo jest tam na pewno już wielu wolontariuszy. Wszystkie przeciwności, były jednak zapowiedzią owoców, o które trzeba było zawalczyć. To coś jak oswajanie się z nową osobą, początkowo z dystansu, później z coraz większa ufnością, aż wreszcie w miłości - bez lęku. Namiot finalnie stał się moim miejscem, ale nie wydarzyło się to od razu.
Przeczytaj też: Bóg kopnięty życiem >>
A ty zaryzykujesz spotkanie z Drugim?
Trwa Święto Ubogich. Szczegóły plan znajdziecie TUTAJ>>
Imiona bohaterów artykułu zostały zmienione. Historie opisane w tekście nie dotyczą osób ze zdjęcia.
Skomentuj artykuł