Zieliński versus Mysior. Dużo przypraw, mało „mięcha”
Po wysłuchaniu debaty Marcina Zielińskiego z Dawidem Mysiorem czuję rozczarowanie. Spodziewałem się usłyszeć interesujące argumenty na rzecz lefebryzmu, tymczasem w wydaniu Mysiora, to płytki i wewnętrznie sprzeczny integryzm, za którym nie stoją żadne solidne racje. Pozytywne jest to, że rozmowa pozwoliła wyklarować miałkość przekazu Dawida Mysiora i ujawniła wewnętrze sprzeczności skrajnych tradycjonalistów. To ciekawy impuls do myślenia i refleksji nad tym, czym naprawdę jest wierność Kościołowi.
Dawid Mysior przez całą rozmowę powoływał się na papieży i dużo mówił o wierności Kościołowi, jednocześnie… dyskredytując jego nauczanie i traktując je w sposób niezwykle wybiórczy. Wielokrotnie popadał przy tym w sprzeczności, a nie radząc sobie z argumentami Zielińskiego, (który też specjalnie nie błyszczał…), uciekał w powtarzaną niczym mantra retorykę o modernizmie. Co prawda słusznie zauważał, że należy „słuchać Kościoła katolickiego” oraz „wszystkiego, co ogłosił on w sposób uroczysty przez dwa tysiące lat”, jednak w swojej argumentacji traktował nauczanie posoborowe i autorytet współczesnych papieży w sposób warunkowy, wręcz instrumentalny, co prowadziło go raz po raz do teologicznych i logicznych niespójności.
Podam przykład. Mysior powołuje się na papieża Piusa V, który – jak mówi – „kanonizował” Mszę Trydencką i orzekł, że jest to ryt, który Kościół ma sprawować „po wsze czasy”, grożąc „gniewem Apostołów Piotra i Pawła” każdemu, kto by go zakazywał lub utrudniał jego sprawowanie. Słowa te traktuje jak niepodważalny pewnik i zamknięcie dyskusji na ten temat. Jednak, gdy Marcin Zieliński wskazuje, że nie było to ustanowienie dogmatyczne, a kolejny papież (kierowany przecież Duchem Świętym) ma prawo poszukiwać nowych odpowiedzi, lepiej dostosowanych do współczesnych wyzwań, Dawid Mysior stanowczo odrzuca ten argument. Co więcej, w kontekście obecnego kryzysu w Kościele, stwierdza – całkiem słusznie – że papież może się mylić w sprawach niewygłoszonych ex cathedra. Tym samym wikła się w sprzeczności i zaprzecza samemu sobie.
Decyzje papieża Franciszka, w tym „Traditionis custodes”, uważa za „intencjonalnie cyniczne i nieszczęsne zagranie”. Równie krytycznie ocenia pontyfikat Leona XIV ze względu na „pełną kontynuację” linii Franciszka, a nawet „kapitulację Kościoła” objawiającą się m.in. „błogosławieniem bryły lodu” (sic!) i organizowaniem spotkań ekumenicznych. Taka postawa oznacza, że wierność Kościołowi sprowadza się do wierności temu, co sam Mysior lub jego środowisko uzna za „katolickie i dobre”, co stanowi de facto podważenie ciągłości autorytetu Magisterium i sukcesji apostolskiej, na co zresztą Zieliński zwraca uwagę. Doprawdy nie wiem, jak ktoś odmieniający przez wszystkie przypadki „obiektywną prawdę” radzi sobie z tak jaskrawym subiektywizmem własnych przekonań…
Braki logicznej spójności widać także w dyskusji o Mszy Świętej. Mysior opiera wyższość Mszy Trydenckiej na jej „bogactwie” i tym, że „każde zdanie jest w niej lepsze” (od Novus Ordo Missae), przyznając jednocześnie, że jest to subiektywne odczucie. Następnie jednak zaprzecza subiektywizmowi, twierdząc, że „istnieje obiektywna prawda” i sugeruje, że ta obiektywna prawda potwierdza jego prywatne przekonanie, a każdy uczciwy katolik musi dojść do tego samego wniosku. Zieliński słusznie zauważa, że przekształcenie subiektywnego uczucia w obiektywną prawdę, to dość ryzykowne ujęcie.
Modernizmem po łbie
Najbardziej irytującym brakiem argumentacji Mysiora jest traktowanie „modernizmu” niczym uniwersalnej mantry służącej do dyskredytowania każdej formy nauczania i życia kościelnego, która nie mieści się w jego wąskiej wizji. Herezja modernizmu staje się dla niego jedynym wyjaśnieniem kryzysu w Kościele, przyczyną, dla której zreformowana po Soborze Watykańskim II liturgia jest „gorsza”, i narzędziem do odrzucenia wspólnot charyzmatycznych oraz idei ekumenizmu, o której przecież papież Franciszek mówił, że nie jest czymś opcjonalnym w Kościele, a dążenie do jedności chrześcijan, to nie jakiś luksus, ale „pilna konieczność”.
Pomimo, że Dawid Mysior przyznaje, iż modernizm jest „trudno uchwytny”, to jednak używa go jak tarczy, by uniknąć merytorycznej obrony swoich tez w obliczu konkretnych argumentów Zielińskiego. Na przykład, gdy Marcin pyta o cuda uzdrowienia potwierdzone dokumentacją medyczną, Mysior natychmiast unika uznania ich za jakikolwiek dowód na to, że działalność Zielińskiego jest „dobra i katolicka”. Zamiast tego spekuluje, że uzdrowienia mogą pochodzić od „złego ducha”, ponieważ wielu świętych radziło, by „raczej czegoś takiego nie robić”. To posłużenie się argumentem „złego ducha” w celu podważenia pozytywnych owoców stawia znak zapytania nad wszelkimi nadprzyrodzonymi działaniami, których nie kontroluje tzw. „tradycja”.
Błędy teologiczne i merytoryczne pojawiają się w kwestii ekumenizmu i teologii zbawienia, co bezpośrednio podważa wierność Mysiora wobec obecnego nauczania Kościoła Katolickiego – a przecież sam twierdzi, że „poza Kościołem nie ma zbawienia” i że wszystkie inne religie, w tym protestancka, są „fałszywe”. Uważa, że protestanci „nie są naszymi braćmi w wierze” i „trwają w herezji”. Jedynym „aktem miłości” wobec nich jest „chęć zbawienia ich dusz” poprzez „przyprowadzenie ich do Kościoła katolickiego”. Argumentacja ta stoi w jawnej sprzeczności z nauczaniem soborowym i posoborowym. Zieliński, powołując się na to nauczanie, przytacza, że Kościół mówi o „niedoskonałej jedności” z innymi chrześcijanami oraz o działaniu Ducha Świętego również w „braciach odłączonych”. Ponadto, Zieliński cytuje Benedykta XVI, który pisał, że chrześcijańskie życie zaczyna się od „spotkania z wydarzeniem i z osobą Chrystusa”, co przecież jest możliwe także poza formalną strukturą Kościoła. Mysior odrzuca to jako „bardzo niekatolickie”, „błędne”, nazywając takie myślenie „sieczką” i twierdząc, że aktualne nauczanie Kościoła jest wynikiem herezji – jakże by inaczej – modernizmu.
Ostatecznie, postawa Mysiora, choć przedstawiana jako wierność tradycji, jest głęboko integrystyczna i wewnętrznie sprzeczna. Odrzucenie posłuszeństwa (w domniemaniu z powodu „wyższej konieczności”) oraz wybiórcze traktowanie autorytetu papieskiego prowadzą do konkluzji, że Kościół katolicki jest akceptowany jedynie w tym zakresie, w jakim zgadza się z subiektywnym rozeznaniem jego środowiska. Takie podejście nie dostarcza solidnych racji na rzecz lefebryzmu, a jedynie utwierdza w przekonaniu o płytkim i selektywnym integryzmie. Aż chciałoby się zapytać: to kto tu jest tak naprawdę modernistą? Jak dla mnie, to właśnie Dawid Mysior, ze swoim relatywizmem i wybiórczym podejściem do nauczania Kościoła.
Modernista w koronkowej komży…
Wisienką na torcie jest jawne zaprzeczenie przez Dawida Mysiora całej duchowości katolickiej, która mówi o relacji człowieka z Bogiem. Youtuber twierdzi, że owa relacja jest niemożliwa – możliwa jest, co najwyżej, relacja DO Boga. To oznacza, że – zdaniem Mysiora – niemożliwa jest… modlitwa. Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK 2558) mówi przecież jasno, że „wielka tajemnica wiary”, wyznawana w Symbolu Apostolskim i celebrowana w sakramentalnej liturgii wymaga, „by wierni (…) żyli nią w żywym i osobistym związku z Bogiem żywym i prawdziwym. Tym związkiem jest modlitwa”. Święci na przestrzeni dziejów, jak choćby św. Terasa od Jezusa, św. Jan od Krzyża, czy św. Faustyna Kowalska, opisywali swoje spotkania z Bogiem, jako głęboką, intymną więź miłości. Bóg nie jest jedynie Bogiem filozofów, który objawia się jako transcendentny Pan – to Ojciec, Przyjaciel i Oblubieniec duszy. Eucharystia, sakramenty, medytacja ignacjańska, Lectio Divina – wszystko to są przestrzenie dialogu i komunii, a nie jedynie jednostronnego zwrócenia się człowieka do Boga – to środki spotkania z Bogiem żywym, który odpowiada, działa i przemienia serca. Zaprzeczyć tej prawdzie, to jakby zaprzeczyć samej istocie chrześcijaństwa, które od początku było Ewangelią o Bogu szukającym relacji z człowiekiem…
Niestety w debacie u Rymanowskiego nie popisał się też Marcin Zieliński, który stwierdził w pewnym momencie, że… „przed Gutenbergiem nie było mszałów” – zapominając, że wynalazek druku powstał między innymi w odpowiedzi na coraz silniejszą potrzebę rozpowszechniania ksiąg liturgicznych. To jednak nic wielkiego w porównaniu z brakiem adekwatnych reakcji na sprzeczności serwowane na każdym kroku przez Mysiora, które można było bez większych problemów wypunktować, zadając bardziej trafne pytania. Niestety Marcin Zieliński nawet nie próbował. Kiepskie wrażenie zrobił na mnie także sam prowadzący. Miałem wrażenie, że Bogdan Rymanowski w ogóle nie orientuje się w temacie rozmowy i nie rozumie wagi poruszanych problemów. Niektóre z nich usiłował sprowadzać do poziomu portalowych nagłówków.
I tak, po całej tej „rozmowie o wierności Kościołowi”, zostajemy z pytaniem, co ona tak naprawdę oznacza? Bo jeśli wierność to odrzucenie wszystkiego, czego dziś Kościół naucza, i zachwyt nad własną wersją katolicyzmu, to śmiało można powiedzieć, że tradycjonaliści stali się nowymi modernistami – tyle że przebranymi w koronkowe komże. Wierność bez posłuszeństwa, dogmat bez miłości, liturgia bez komunii – to wszystko brzmi jak muzealna rekonstrukcja wiary, w której Bóg milczy, bo nie ma już do kogo mówić. Mysior tak bardzo bronił „niezmiennej prawdy”, że nie zauważył, jak uczynił z niej własny produkt – wersję „katolicyzmu premium”, dla wybranych, którzy rozumieją więcej niż sam papież. W swojej gorliwości chciał obronić sacrum, ale zamiast świątyni zbudował fortecę, w której nie ma miejsca na relację. A Zieliński? Próbował dyskutować, ale zabrakło mu ognia i odwagi, by wypunktować sprzeczności przeciwnika. I tak oto zamiast teologicznej uczty dostaliśmy kolejną potrawkę z internetowych emocji – dużo przypraw, mało treści. Kto wygrał? Nikt. Bo w Kościele, w którym każdy chce mieć rację, nikt już nie ma racji – a prawda (też ta obiektywna), zmęczona tą kłótnią, po prostu wychodzi z pokoju i wyłącza przeglądarkę.
Skomentuj artykuł