Wyjdź na deszcz i zmoknij, nakarm swoje dziecko słońca
Wracałam wczoraj rano ze szkoły po odstawieniu do niej dzieciaka w ulewnym deszczu. Nie wzięłam parasola, przez kilka minut przemokły mi spodnie i letnie buty do biegania, założone, bo akurat były pod ręką. Szłam w tym szarym, jesiennym, mokrym i bardzo niezachęcającym poranku, czując deszcz na twarzy i małą radość budzącą się w sercu.
Taką radość, która pojawia się, gdy pozwolisz sobie na spontaniczność, na wyjście z tej rozsądnej strefy, w której obowiązują jasne przepisy chroniące cię przed cudzymi ocenami, dodatkową robotą i przeziębieniem.
Kto czytał Muminki, pamięta tablice zabraniające wszystkiego, łącznie z „nie deptać trawy” i wielkie ognisko zrobione z tych wszystkich tabliczek, by przywrócić radość i spokój. Te tabliczki są świetną metaforą obwarowań, jakie sobie sami nakładamy w życiu.
Nie moknąć na deszczu, bo ubrania będą mokre. Nie włazić w błoto, bo buty będą brudne. Trzeba suszyć, trzeba czyścić, kosztem jest późniejszy konieczny wysiłek.
Nie mówić, co się myśli, bo to może nam jakoś zaszkodzić, ktoś może nas znielubić, choćby to, co mamy do powiedzenia, miało pomóc, dać wartość, zrobić dobrą różnicę. Otwartość i szczerość ma cenę: ktoś odejdzie, ktoś znielubi, ktoś się oburzy i trzeba będzie to zaakceptować. Często z trudem.
Nie robić czegoś dla siebie, bo przecież robi się najpierw dla innych, i jednocześnie tęsknić za tym, żeby zrobić wreszcie coś dla siebie. Rezygnowanie z siebie ma wysoką cenę: znużenie życiem, rozczarowanie, ciężkość codzienności, to ciche i kłamliwe uczucie, że nie zasługujesz na nic fajnego.
Unikać spontaniczności, bo przynosi niespodzianki, a niespodzianek nie można kontrolować. Bo ktoś zamknął nas w przekonaniu, że gdy się jest w wieku powyżej podstawówki, niespodzianki oznaczają tylko stres, rozczarowanie i frustrację, a nazywają się: „Kanalizacja Wybiła”, „Rachunek Jest Wyższy”, „Wynik Nie Jest Dobry”, „Te Buty Były Tak Drogie I Zaraz Się Rozpadły”.
Jakby miłe rzeczy się skończyły, gdy przekroczyliśmy jakiś punkt życia.
Jakby dorosłym został już tylko rozsądek i wszystkie przykrości życia.
Jakby wyczerpał się limit na radość, śmiech, frajdę, cieszenie się z małych rzeczy.
Jakbyśmy mogli mieć satysfakcję już tylko z tego, co poważne i okazałe, bo małe i śmieszne rzeczy są dla dzieci.
Nie są.
Moknięcie w deszczu jest dla dorosłych. Kto nigdy nie założył na siebie ciuchów nadających się do moknięcia i brudzenia, nie wyszedł w deszczu na błotnisty szlak i nie poczuł, ile życia i radości jest w zwykłym doświadczaniu nieidealnych (według cudzej normy) okoliczności przyrody, nie wie, co stracił! Kto przestał zanurzać stopy w piasku, a ręce w ogrodowej ziemi, kto przestał zbierać kasztany, gdy kusząco lśnią na chodniku i zachwycać się kolorami jesiennych liści, niech nie dziwi się, że opuszcza go radość życia. Kto nie docenia tego, co ma, tych prostych rzeczy, które się wydają oczywiste – że można zrobić sobie w ciepłym domu pysznej herbatki do ulubionego kubka i spokojnie ją wypić, wiedząc, że w ciągu kwadransa raczej nie straci się zdrowia, życia, bliskich ani dobytku – niech się nie dziwi, że życie robi się szare i zwyczajne, a przyszłość – jakaś taka bez blasku.
Byłam ostatnio na warsztatach prowadzonych przez Monikę Wieczorek-Bańkę: mówiła między innymi o dziecku słońca. To psychologiczna koncepcja biorąca się z pomysłu niemieckiej psycholog i terapeutki Stefanie Stahl: dziecko słońca to zdrowa, kreatywna, spontaniczna część nas, która mocno czuje radość z życia, jest otwarta na nowe, kocha niespodzianki, potrzebuje w życiu frajdy oraz lubi siebie i innych.
Dziecko słońca nie lubi rzeczy na pokaz. Nie ma nic wspólnego z wystudiowaną radością z estetyki i minimalizmu, którą tak chętnie ludzie prezentują w kadrach z jesienną herbatą na Instagramie. Dziecku słońca potrzebne jest cudowne w smaku, a burobrązowe w kolorze kakałko z obitego kubka, pod ukochanym kocem pamiętającym dawne czasy, z książką w lekko obdartej od zaczytania okładce. I poczucie, że może się cieszyć tym, co je cieszy, a nie tym, co jest w trendzie, co wypada albo co się spodoba innym. A już na pewno nie przejmuje się tym, że inni oczekują, że przeleje sobie to kakałko do jakiegoś ładniejszego kubka albo oburzają, że ma mokre włosy i brudne buty. To nie znaczy, że nie szanuje innych. To znaczy, że wciąż nie zapomniało, jak to jest słuchać swojego wewnętrznego kompasu zamiast zewnętrznej nawigacji. Tej nawigacji, co to niby chce dla nas dobrze, ale w sumie to robi z nami, co uzna za stosowne, nie wnikając, czy chcemy jechać nieciekawym objazdem, by pomóc rozładować cudzy ruch.
Skomentuj artykuł