"Był kimś w rodzaju Ojca z przypowieści o synu marnotrawnym"
- W swoim pokoju na maleńkiej elektrycznej kuchence gotował zupki, makarony i inne przysmaki, którymi częstował odwiedzających go gości. Zapraszał, aby usiedli w fotelach i traktował ich bardzo po przyjacielsku, z wielką prostotą. Ludzie byli zaskoczeni, że ksiądz może się tak zachowywać - opisuje o. Andrzeja Koprowskiego SJ o. Krzysztof Ołdakowski SJ, następca zmarłego na stanowisku szefa redakcji programów katolickich.
Łukasz Sośniak SJ: Jak zapamiętałeś swojego przyjaciela?
Krzysztof Ołdakowski SJ: Miał wielkie serce i przez całe życie dawał świadectwo troski o drugiego człowieka. Pamiętam, że razem z braćmi bardzo troskliwie opiekował się rodzicami. Woził z naszego domu zupy dla swojej chorej mamy. Żeby dojechać z Rakowieckiej na Narbutta trzeba jednak pokonać kilka zakrętów, a ojciec Andrzej nie był mistrzem kierownicy i często zdarzało się, że gdy zakręcał, a trzymał kierownicę, to zupa wylewała się do wnętrza samochodu. Bywało i tak, że łapał zupę, a puszczał kierownicę... w ten sposób spowodował kilka stłuczek. W jednej z nich brał nawet udział znany artysta, który zamieszkiwał przy Narbutta, ale nazwiska już nie pamiętam.
Kim był dla ciebie?
Dla mnie był kimś w rodzaju Ojca z przypowieści o synu marnotrawnym. Był moim przyjacielem i bratem. Kiedy przeżywałem duży kryzys potrafił nade mną zapłakać, pójść do kaplicy i odprawić Mszę o św. Ignacym o uratowanie mojego powołania. Potem nigdy już do tego nie wracał, wręcz przeciwnie, potrafił mi zaufać i na mnie postawić, pomimo tego, że w jakimś sensie go zawiodłem. Był człowiekiem rozbrajającym, docierał do ludzi w bardzo prosty sposób, także do ludzi, którzy się z nim nie zgadzali i z którymi pozornie niewiele go łączyło.
Miał jakiś sekretny sposób?
Miał wiele takich sposobów. W swoim pokoju na maleńkiej elektrycznej kuchence gotował zupki, makarony i inne przysmaki, którymi częstował odwiedzających go gości. Zapraszał, aby usiedli w fotelach i traktował ich bardzo po przyjacielsku, z wielką prostotą. Ludzie byli zaskoczeni, że ksiądz może się tak zachowywać. Był też mistrzem wykorzystywania okoliczności, aby za ich pomocą torować sobie drogę do ludzkich serc. Pozwalało mu to zjednywać wielu ludzi wokół wspólnych celów.
Jak mu szło na nieco trudniejszym polu niż z osobami świeckimi, mianowicie ze współbraćmi, których – jak wiadomo – czasami nieco trudniej zjednać?
Ojciec Andrzej był przez sześć lat prowincjałem. To bardzo trudne być przełożonym jezuitów w czasach, gdy umysły są tak zdemokratyzowane... Moim zdaniem radził sobie świetnie i był bardzo dobrym przełożonym. Prowincja się rozwijała, a on dawał bardzo jasne komunikaty, w jaką stronę należy podążać. Był liderem i przywódcą duchowym. Nie narzucał się, był dyskretny. Jednym z jego największych darów było to, że potrafił w zakonnikach ożywiać wielkie pragnienia. Potrafił rozbudzić ogień w powołaniu, w którym zdawało się, że wygasł. Organizował dla współbraci rekolekcje połączone z duchowym dzieleniem się swoim doświadczeniem duchowym i życiowym.
Udawało mu się nakłonić jezuitów do takiego dzielenia? Jakim cudem?
Po części poczuciem humoru. Miał takie swoje powiedzonka, które wszyscy pamiętamy. Chodziło o rozbudzenie przygasłego ognia. Pamiętam, że często mówił: „panowie, czas wyjść z borsuczych jam”, albo: „czas opuścić starokawalerskie kapcie”. Te teksty były zabawne, ale w jego wykonaniu zapadały głęboko w serce, bo był człowiekiem, który dawał impuls do zmiany osobistym przykładem. Bardzo mu zależało, żeby jezuici rozbudzali w sobie doświadczenie Boga, żeby ono się nie starzało. Zależało mu też na stylu naszej obecności między ludźmi, żeby ten styl wyrażał naszą jezuicką tożsamość.
Towarzyszenie?
Tak, Jezusowi i człowiekowi. Nie chciał żebyśmy byli duchownymi, którzy patrzą na innych z góry i udzielają oderwanych od życia rad, odległymi od ludzkich problemów zakonnikami, ale żebyśmy byli prawdziwymi jezuitami, blisko ludzi i ich spraw.
Był obdarzony poczuciem humoru?
O tak, bardzo. Byłem na Mszy, kiedy miała miejsce zmiana proboszcza przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, w bardzo znanym sanktuarium św. Andrzeja Boboli. Słyszałem jak uzasadniał wówczas to, że połączył funkcję rektora i proboszcza. Powiedział: „chodzi o wzmocnienie autorytetu proboszcza w środowisku eklezjalnym”... Takiego tekstu nikt inny by nie wymyślił. Miał wielki dystans do siebie i spraw. Potrafił z humorem uzasadnić swoje postanowienia. Wśród księży i biskupów cieszył się wielkim autorytetem, ponieważ był bardzo mądrym człowiekiem, potrafił czytać rzeczywistość. Rozumiał to, co się dzieje i umiał to uzasadnić.
Cieszył się również przyjaźnią i szacunkiem Jana Pawła II. To prawda, że należał do grona osób, które do papieża zwracały się per „Wujku”?
Tak, był z papieżem bardzo blisko. Spotkali się w Lublinie na KUL-u. Andrzej w pierwszych latach swojego kapłaństwa był tam przez kilka lat duszpasterzem akademickim, a Karol Wojtyła jednym z wykładowców. Potem spotykali się przez całe życie. Kiedy Andrzej mieszkał już w Rzymie był często przez Jana Pawła II zapraszany. Ojciec Święty był bardzo ciekawy, co ma do powiedzenia na temat Kościoła w Polsce i problemów społecznych w naszym kraju. Rozmawiali także o wizji Kościoła i jego misji we współczesnym świecie. Papież bardzo chętnie go słuchał. Można powiedzieć, że Koprowski był zaufanym człowiekiem Jana Pawła II. Kiedy spotykałem się z Ojcem Świętym, to pamiętam, że jego oczy zapalały się na dźwięk nazwiska Andrzeja i niemal od razu nawiązywała się rozmowa.
Opowiadasz o nim trochę jak o świętym. Miał jakieś supermoce?
Miał. Niesamowitą zdolność do budowania mostów. Potrafił tworzyć relacje między ludźmi, dogadywał się nawet z takimi osobami, z którymi dzieliło go niemal wszystko. Widać to było bardzo mocno, kiedy pracował nad stworzeniem frontu poparcia dla wejścia Polski do Unii Europejskiej, czego był wielkim zwolennikiem. Zaczął o tym myśleć zaraz po tym, kiedy w Polsce pojawiła się demokracja. Powołał do życia Katolicki Ośrodek Informacji i Inicjatyw Europejskich, który integrował ludzi z różnych środowisk wokół idei wejścia Polski do UE. Byli tam politycy, działacze społeczni i związkowi, dziennikarze. Andrzej uważał, że naszym celem nie jest wejście w struktury unijne, aby coś brać, ale przede wszystkim, aby wnieść do Europy nasze tradycje. Uważał, że dzięki Polsce Unia odnowi swoją więź z korzeniami, z których wyrosła. Bardzo mu na tym zależało. Dzisiaj można właściwie tylko pomarzyć o takiej płaszczyźnie dialogu i wymiany myśli. Myślę, że Andrzej ma wielki wkład w to, że dzisiaj Polska jest ważnym krajem Unii Europejskiej.
Miejscem, gdzie o. Andrzej Koprowski mógł łączyć ludzi wokół wspólnych idei stały się ostatecznie media.
Można powiedzieć, że w mediach w pełni rozwinął skrzydła. Zaraz po upadku komunizmu został szefem redakcji programów katolickich najpierw mediów państwowych, a potem publicznych. To on nadał kierunek na długie lata temu w jaki sposób media w Polsce mówią o Kościele i w jaki sposób Kościół wypowiada się w mediach. Zawsze mocno podkreślał, że obecność Kościoła w mediach nie jest czymś nadzwyczajnym. Media publiczne, jego zdaniem, powinny pokazywać czym żyje społeczeństwo, a przecież dla naszego społeczeństwa sprawy wiary są czymś bardzo istotnym. Był wielkim przeciwnikiem tworzenia w mediach katolickiego getta. Protestował przeciwko sytuowaniu tematyki religijnej na marginesie życia.
Jakim językiem zdaniem o. Koprowskiego media powinny mówić o wierze i religii?
Uważał, że musi to być język pozytywnej propozycji, a nie propagandy. Język, w którym jest szacunek dla innych, uwzględniane są różne wrażliwości. Podkreślał, że programy, które firmuje Kościół w mediach, muszą być wyrazem spojrzenia na Kościół od środka - różni ludzi go opisują i patrzą na niego z różnych perspektyw. Ale też spojrzenie Kościoła na zewnątrz, czyli jak Kościół patrzy np. na proces integracji europejskiej, na problemy społeczne itd. Można powiedzieć, że nadał kierunek językowi polskiego Kościoła w mediach, którym powinien operować. Ważny był dla niego także odbiorca. Zwracał uwagę na to, że widz czy słuchacz wymaga edukacji do właściwego odbioru mediów. Wiedział, że media nie przedstawiają świata „takim jakim jest” i uważał za niedopuszczalną sytuację, w której część odbiorców jest bezradna wobec medialnego przekazu i nie potrafi go krytycznie odczytywać. Wiedział, że media, zwłaszcza media katolickie, muszą troszczyć się o odbiorcę. Był przekonany, że nie mogą narzucać mu jednorodnej oferty, bo to demoralizuje gusta publiczności i zmniejsza się poziom społecznych wymagań jakie się nakłada na nadawcę, co w efekcie sprawia, że spada poziom mediów w ogóle. Dążył do podniesienia poziomu odbiorców i promocji wartości wyższych. Zwracał uwagę, że media nie są tylko po to, aby zabawiać ludzi „na śmierć” za wszelką cenę, ale mogą przyczynić się do ukazywania głębszej wizji życia.
Byłeś następcą o. Andrzeja na stanowisku szefa redakcji programów katolickich mediów publicznych, razem przez jakiś czas pracowaliście, ale nie tam się poznaliście. Kiedyś wspomniałeś, że wasze pierwsze spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych...
Byłem wtedy nowicjuszem i razem z kolegami zostaliśmy wysłani, aby pomagać w budowie wspomnianego już sanktuarium przy Rakowickiej. Wtedy o. Andrzej był tam rektorem. Nie było z nami magistra nowicjatu, który opiekę nad nami powierzył właśnie Andrzejowi. On się chyba wówczas przejął swoją rolą, bo nasz magister powiedział mu, że przez najbliższy miesiąc to on jest naszym przełożonym i ma nad nami czuwać żebyśmy dobrze się prowadzili. Będąc w Warszawie postanowiłem odwiedzić swoją rodzinę, która mieszkała niedaleko. Ale „zapomniałem” zapytać o zgodę ojca rektora. Więc może ujmę to tak, że po moim powrocie do domu zakonnego, wezwał mnie do siebie i udzielił mi upomnienia... Rzeczywiście tak wyglądało nasze pierwsze spotkanie, ale z czasem nasze relacje uległy normalizacji. Inaczej rozmawiał ze mną, gdy byłem nowicjuszem, a jednak inaczej kiedy już współpracowaliśmy.
Był wymagający jako szef?
Wymagał profesjonalizmu. Uważał, że zaangażowanie ludzi Kościoła w media, to zawsze powinna być konkretyzacja ich wiary, nie tylko mechaniczne wykonywanie czynności, ale realizacja chrześcijańskiego powołania i udział w misji Kościoła. Dla niego pierwszym kryterium profesjonalizmu było coś, co nazywał „wyczuciem religijnym”, ale także życzliwy stosunek do ludzi. Uważał, że do instytucji medialnych, w których pracujemy, wnosimy doświadczenie Kościoła. Wiedział, że media są środowiskiem zróżnicowanym światopoglądowo i często jesteśmy dla tych ludzi jedynym punktem styku z Kościołem. A w tym środowisku zróżnicowanym światopoglądowo on poruszał się świetnie ponieważ nie klasyfikował ludzi, nie dzielił, ale był otwarty na wszystkich. Słuchali go nawet ci, którzy mieli inne poglądy. Nie słuchali go, bo byli wierzący, ale dlatego, że reprezentował pogłębione spojrzenie na media i rzeczywistość życia społecznego, a to ich interesowało.
Kolejnym miejscem pracy o. Andrzeja było Radio Watykańskie, w którym przez jedenaście lat pełnił funkcję dyrektora programowego.
Kiedy kończył sprawowanie urzędu prowincjała zachorował na raka prostaty. Przeszedł poważną operację i czuł się bardzo źle. Choroba pozostawiła ślad i utrudniała mu życie i codzienne funkcjonowanie. Pewnie inny człowiek by powiedział: „dajcie mi już spokój, nie wchodzę w to, jestem chory”, a on dał przykład niezwykłej cierpliwości i wytrwałości w przeciwnościach. Pracował z wielkim zapałem i angażował bez reszty swoje siły, chociaż często mu tych sił brakowało i potrzebował pomocy innych. Choroba kosztowała go wiele cierpienia. Jego postawa była dla mnie wielką lekcją i świadectwem mocy ducha. Uważał, że skoro przeżył, to życie zostało mu podarowane po raz drugi i musi je dobrze wykorzystać.
Można powiedzieć, że pracował do końca życia, bo jego ostatnim dziełem było tłumaczenie książki o dziejach Towarzystwa Jezusowego po Soborze Watykańskim II autorstwa Gianniego La Belli, która ukazała się pod koniec ubiegłego roku. To praca wykonana praktycznie ze szpitalnego łóżka.
Z czasem, kiedy siły już go opuszczały, Andrzej coraz bardziej dochodził do przekonania, że człowieka i jego miejsce w świecie można zrozumieć wyłącznie w perspektywie wielkiego planu miłości jaki Bóg ma względem niego. Był coraz bardziej świadomy, że to przymierze Boga z człowiekiem jest kluczem do zrozumienia sensu życia i historii w ogóle.
Skomentuj artykuł