Dziś święto życia, nie śmierci. Przypomina nam po co żyjemy
Nawet jeśli dziś jest niedziela, dzień Pański, dzień Zmartwychwstania, to jednak ten konkretny dzień, 2 listopada, niesie ze sobą specyficzny ciężar – ciężar pamięci, wspomnień, a czasem po prostu smutku. Stajemy na cmentarzach, zapalamy znicze. Chcemy w ten sposób powiedzieć, że pamiętamy. Chcemy ogrzać tych, którzy odeszli, ciepłem naszej myśli. Ale czy tylko o to chodzi?
Boimy się śmierci. To naturalne. Boimy się tego, co nieznane, boimy się straty, boimy się bólu, boimy się pożegnania. I prędzej czy później każdy z nas się z tym tematem mierzy. Nie da się od niego uciec. Śmierć jest faktem. Jest najbardziej demokratyczną rzeczywistością – dotyka każdego, bez wyjątku. I moglibyśmy na tym poprzestać. Moglibyśmy powiedzieć: „Skoro śmierć jest nieunikniona, to żyjmy tak, żeby coś po sobie zostawić. Żeby ludzie nas dobrze wspominali. Żeby nasze imię nie zniknęło”. Ale czy naprawdę o to chodzi w chrześcijaństwie? Czy to jest ta Dobra Nowina, którą przyniósł nam Jezus? Że mamy żyć tak, by zasłużyć na „życie w pamięci” innych? Pamięć ludzka jest ulotna. Za jedno, dwa pokolenia nikt już nie będzie pamiętał naszych twarzy ani brzmienia naszego głosu. Jeśli tylko o to walczymy, to nasza walka jest z góry przegrana.
Motywacją do myślenia o śmierci nie ma być jej nieuchronność. Motywacją ma być obietnica. Fakt, że Bóg przygotował dla nas coś więcej: „Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział. Idę przecież przygotować wam miejsce” (J 14,1-2). Nasze życie na ziemi ma sens, bo idziemy do Domu Ojca. Ta obiecana przyszłość ma nadać sens naszym teraźniejszym zmaganiom. To wszystko ma sens tylko wtedy, jeśli prowadzi do spotkania z Bogiem, który jest Życiem. I tylko dlatego ma sens nasza dzisiejsza modlitwa za zmarłych. To jest jedyny sensowny powód, dla którego w ogóle się za nich modlimy. Gdyby po śmierci nie było niczego, albo gdybyśmy wierzyli, że nasi bliscy po prostu „żyją w naszej pamięci”, to nasza modlitwa byłaby jedynie formą autoterapii. Byłaby wspominaniem tych, którzy odeszli, próbą poradzenia sobie ze stratą.
A przecież my wierzymy, że oni żyją. Owszem, przekroczyli pewną granicę, ale nadal są: „Dusze sprawiedliwych są w ręku Boga i nie dosięgnie ich męka. Zdało się oczom głupich, że pomarli, zejście ich poczytano za nieszczęście i odejście od nas za unicestwienie, a oni trwają w pokoju” (Mdr 3,1-3). Oni trwają w pokoju! To trwanie może być jednak procesem, może być oczyszczeniem. Dlatego nasza modlitwa jest wyrazem miłości silniejszej niż śmierć – jest wyrazem głębokiej komunii z nimi. Naszą modlitwą możemy im realnie pomóc, wypraszając dla nich pełnię oczyszczenia, pełnię spotkania z Miłością. Tutaj wchodzimy w rzeczywistość, którą nazywamy „świętych obcowaniem”. Jesteśmy jednym Kościołem – my, pielgrzymujący na ziemi, oni, którzy nas wyprzedzili.
Dla człowieka wierzącego celem nie jest tak żyć, żeby inni o nim nie zapomnieli. Celem jest tak żyć, żeby nie ulec śmierci wiecznej. Żeby otworzyć swoje serce na dar zbawienia: „Taka jest bowiem wola Ojca mego, aby każdy, kto widzi Syna i wierzy w Niego, miał życie wieczne. A Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym” (J 6, 40). O to toczy się gra – o życie wieczne. Dlatego dzisiejsze Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych nie ma być jedynie dniem nostalgii i ocierania łez po tych, którzy odeszli. Oczywiście, łzy są potrzebne. Smutek jest częścią żałoby. Jezus też płakał nad grobem Łazarza. Ale to nie może być ostatnie słowo. Dzisiejszy dzień ma być przede wszystkim rozbudzeniem w nas tęsknoty za Bogiem, który jako jedyny daje życie bez końca. Tęsknoty za domem, który On dla nas przygotował.
Liturgia słowa jest dzisiaj w tym kontekście niezwykle mocna: „Chrystus zmartwychwstał jako pierwszy spośród tych, co pomarli” (1 Kor 15,20). Co to właściwie znaczy? To słowo ma w sobie niezwykłą teologiczną głębię. Paweł Apostoł idzie jeszcze dalej, pisząc: „Jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni (…)” (1 Kor 15,22). Pierwszy Adam przyniósł śmierć, a Nowy Adam, czyli Chrystus, przynosi życie. „Pierwociny” to pierwsze owoce, pierwsza część zbiorów, która zapowiada, że będzie ich więcej. Ale żeby był plon, najpierw musi być ziarno. A Jezus sam powiedział: „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). W tym obrazie zawarta jest cała tajemnica Paschy. Chrystus jest tym pierwszym Ziarnem, które wpadło w ziemię. Które musiało obumrzeć. On, Bóg-Człowiek, wszedł w sam środek naszego największego lęku. Przeżył śmierć w całym jej przerażeniu, w poczuciu opuszczenia. Ale właśnie dlatego, że obumarł, przyniósł plon obfity. Tym plonem jest Jego Zmartwychwstanie.
Chrystus jest „pierwocinami”. Jest pierwszy, ale nie jest ostatni w swoim zmartwychwstaniu. On zwyciężył śmierć nie dla własnej chwały, nie po to, by pokazać swoją Boską moc. On zwyciężył ją dla nas, żeby otworzyć nam drogę do Nieba. Dlatego, paradoksalnie, liturgia Wspomnienia Wszystkich Wiernych Zmarłych jest liturgią o Passze. Jest o życiu, nie o śmierci. Jest o zwycięstwie Chrystusa. Dlatego dzisiaj w kościołach, tak jak podczas Wigilii Paschalnej, płonie paschał. Zapalamy ten wielki symbol Zmartwychwstałego, bo On jest światłością pośród ciemności śmierci. Bo, jak pisał święty Jan: „(…) a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1,5).
Kiedy stajemy nad grobami naszych bliskich, pełni bólu i poczucia straty, On staje obok nas. Staje tak, jak stanął przy Marcie, siostrze Łazarza. Ona, pogrążona w żałobie, z żalem powiedziała: „Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł” (J 11,21). Jezus w odpowiedzi nie dał jej prostego pocieszenia, lecz obietnicę: „Brat twój zmartwychwstanie” (J 11,23). A kiedy Marta odparła, że wie, że zmartwychwstanie na końcu czasów, Jezus powiedział do niej – i mówi to dzisiaj do każdego z nas – słowa, które są sercem naszej wiary: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11,25-26). On jest zmartwychwstaniem. Nasza nadzieja nie opiera się na tym, że „kiedyś coś będzie”, lecz opiera się na Nim – na relacji z Osobą, która pokonała śmierć.
Kiedy więc dzisiaj modlimy się za zmarłych, spróbujmy zrobić coś więcej niż tylko wspominać. Spróbujmy ożywić naszą osobistą relację z Jezusem, który przez śmierć przeszedł jako Bóg-Człowiek, żeby pokazać nam, że w tym doświadczeniu nie jesteśmy sami, i uzmysłowić, że śmierć nie jest murem, o który rozbija się nasze życie, ale bramą do zbawienia, do pełni życia. Śmierć zawsze wiąże się z poczuciem straty i opuszczenia. Czuje to ten, kto umiera, i czują to ci, którzy zostają. To jest rana, która boli. Gdyby nie Chrystus, śmierć byłaby tragicznym, nielogicznym absurdem. Byłaby doświadczeniem unicestwiającym sens życia na ziemi, sens wszystkich naszych zmagań, miłości i starań. A jednak jest On. Jest Ten, który wszedł w naszą śmierć i napełnił ją swoją obecnością. Jest Jego Miłość, jest jej zwycięstwo, o którym pisze prorok Izajasz: „(…) raz na zawsze zniszczy śmierć. Wtedy Pan Bóg otrze łzy z każdego oblicza” (Iz 25,8).
Mateusz Tarczyński
Skomentuj artykuł