Franciszek z nostalgią wspominał swoją młodość. "Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Życie płynęło swoim rytmem"

Każda niedziela miała u nas w domu świąteczny charakter. Obiad po mszy świętej podawany czasem u nas, a nie kiedy u dziadków, był długą i gwarną uroczystością, która przeciągała się do późnego popołudnia. Te niekończące się obiady składały się z pięciu, sześciu dań i oczywiście deseru. Nie opływaliśmy w dostatki. Ojciec miał dobrą pensję, ale trzeba było wszystkich wyżywić. W domu nic się nie marnowało – czytamy w książce papieża Franciszka „Nadzieja. Autobiografia”, której fragment publikujemy.
Stanowiliśmy zgraną grupę dzieciaków, ale z pewnością nie byliśmy aniołami. Dorośli w naszej dzielnicy, niejako wspólnie sprawując nad nami ojcowską i matczyną pieczę, mieli nas na oku. Starali się nami kierować, a czasem także wyciągać z kłopotów. Placyk, ulica, cała dzielnica to była na sza sala gimnastyczna, miejsce, gdzie poznawaliśmy się wzajemnie, gdzie staraliśmy się porozumieć, gdzie ścieraliśmy się ze sobą i wyznaczaliśmy własne granice. Jeden z moich najlepszych przyjaciół nazywał się Nenè. W wieku zaledwie dwudziestu lat zginął w wypadku samochodowym. Zdarzały się między nami kłótnie i bójki, ale zazwyczaj już dziesięć minut później znów panowała zgoda.
Pamiętam także kilka rzeczy, z których nie jestem szczególnie dumny. Na rogu placu stał dom, gdzie mieszkała kobieta, która wyszła za mąż za urzędnika banku. Kiedy jej mąż umarł, w żałobie nosiła surową czarną suknię i zakrywała twarz kapeluszem z woalką. Zauważyliśmy, że wdowa zakrada się do domu jednego z dzielnicowych policjantów. Musiałem mieć z dziesięć lat, kiedy razem z innymi dziećmi podkradliśmy się kilka razy pod okno jej sypialni, krzycząc, wrzeszcząc i uderzając w szyby… Chcieliśmy w ten sposób jej dokuczyć. Gdy o tym teraz myślę, trochę się wstydzę, a trochę chce mi się śmiać. Takie były z nas rozrabiaki.
Mając jakieś siedem, może dziewięć lat, w czasie karnawału paradowaliśmy w przebraniu ulicami barrio, śpiewając sprośne piosenki. Choć nadal je doskonale pamiętam, nie nadają się do powtórzenia. Nauczył nas ich pewien mieszkający w sąsiedztwie Libańczyk. Raz przebrałem się w strój tyrolski i włożyłem na głowę kapelusz z piórkiem. Innym razem, kiedy miałem chyba jedenaście lat, a Oscar dziewięć, ubrałem się jak pan młody, a mój brat jak panna młoda do ślubu. Gdy szliśmy po ulicy, jakiś chłopak wpadł na niefortunny pomysł, by klepnąć Oscara w pośladek. Mój brat od wrócił się wtedy błyskawicznie, podkasał spódnicę i pognał jak szalony, by odpłacić z nawiązką za doznany uszczerbek na honorze. Dziś uśmiecham się na wspomnienie tych żartów.
Okładka książki "Nadzieja. Autobiografia"
Podczas kolorowej i hałaśliwej parady murga, która od bywała się w czasie karnawału pod hasłem si somos muchos, mucho mejor! (Jeśli będzie nas więcej, będzie znacznie lepiej), mieszkańcy barrio tańczyli w rytm bębnów, którym towarzyszyły werble i talerze, i śpiewali piosenki, czasem nagradzane rzuconą przez widzów monetą. Na zakończenie parady, trwającej zwykle całe popołudnie, wszyscy obficie polewali się wodą. Wieczorem odbywała się wielka rewia kolorowych wozów i masek wzdłuż Avenida Rivadavia i Avenida de Mayo. Wszyscy uwielbialiśmy karnawałowe imprezy, będące wyrazem integracji, a zarazem zdrowego, czystego i wolnego szaleństwa. Nie bez powodu w 1976 roku reżym zniósł ten festiwal dekretem…
Pewnego dnia wszyscy, również dzieci, poszliśmy zobaczyć film z Charliem Chaplinem, który używał parasola jak spadochronu. Po powrocie do domu wpadliśmy na niezbyt oryginalny pomysł, by odtworzyć tę scenę. Wspięliśmy się na taras. Kto pierwszy? „Ja” – oświadczył mój młodszy brat Alberto. Otworzył parasol i bez wahania skoczył w dół. Lądowanie z pierwszego piętra nie było jednak wcale tak zabawne jak na ekranie. Na szczęście Alberto podniósł się od razu. Miał tylko kilka zadrapań i parę siniaków. Rodzice zachowali się tak, jak się spodziewaliśmy. Trochę protestowaliśmy, ale szczerze mówiąc, nie uważaliśmy, że to niesprawiedliwa kara.
Dzielnica Flores, położona w południowej części Buenos Aires, została zbudowana po eksplozji demograficznej na obszarach pierwotnie przeznaczonych na cele rolnicze i hodowlane. Włączono ją jednak do Buenos Aires dopiero pod koniec XIX wieku. Mieszkańcy Flores to etniczna i religijna mieszanka przedstawicieli najróżniejszych profesji. Zaznaczyli swoją obecność, budując świątynie, szkoły, szpitale, ośrodki sportowe i wydając gazety. Był to nieduży kolorowy świat, otwarty na inne światy.
Razem z babką i mamą często chodziłem na targ. Wśród rozstawionych na ulicy kramów najbardziej fascynował mnie stragan rzeźnika, ubranego w biały fartuch zawiązany na plecach. W wielkiej kangurzej kieszeni na brzuchu, do której wsuwał także pieniądze, miał duży ostry nóż. Byłem zafascynowany widokiem tego mężczyzny, szybkimi i precyzyjnymi ruchami krojącego mięso na małe kawałki. Wydawało mi się również, że nieźle zarabia. Kiedy więc pytano mnie, kim chcę zostać, gdy dorosnę, odpowiadałem: rzeźnikiem! Prawdziwe powołanie przyszło z wiekiem.
Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Życie płynęło swoim rytmem. Zabawa, szkoła, nauka i lekcje religii. Z taką samą naturalną prostotą, jak zaczynaliśmy mówić, przyswajaliśmy prawdy wiary. Uczyliśmy się mówić, a zarazem uczyliśmy się religii. Dlatego często powtarzam, że przekazywanie wiary powinno odbywać się w dialekcie, a nie ze scholastyczną czy książkową sztucznością. W sposób, w jaki komunikujemy się w domu, na co dzień. Często słyszymy zachętę: „Mów tak, jak jesz”, i w ten sam sposób powinniśmy się modlić. W niedzielę o dziesiątej rano wszyscy razem szliśmy na mszę świętą do Colegio Nuestra Señora de la Misericordia, gdzie później moja siostra Marta pójdzie do szkoły. Wszystko inne było naturalną konsekwencją tej niedzielnej liturgii. Pamiętam procesje ze świecami w Wielki Piątek wieczorem. Z babką Rosą staliśmy na wysepce dla pieszych na skrzyżowaniu to rów tramwajowych i czekaliśmy, aż przejdzie kondukt z leżą cym Chrystusem. Babka kazała nam wtedy klękać i mówiła:
– Dzieci, patrzcie tutaj! On umarł… Lecz jutro zmartwychwstanie!
Następnego dnia, w sobotę, celebrowano rezurekcję. Kiedy tylko zaczynały bić dzwony, wszyscy biegliśmy przemyć oczy, żeby zobaczyć świat inaczej, nowym spojrzeniem. Mój szacunek dla pobożności ludowej ma swoje korzenie właśnie w tych cennych wspomnieniach.
Babka Rosa była prawdopodobnie najbardziej religijną osobą w naszej rodzinie, ale do wychowania w wierze dzieci przyczynili się także nasi rodzice.
Każda niedziela miała u nas w domu świąteczny charakter. Obiad po mszy świętej podawany czasem u nas, a nie kiedy u dziadków, był długą i gwarną uroczystością, która przeciągała się do późnego popołudnia. Zdarzało się, że przy stole było nas nawet trzydzieścioro. Te niekończące się obiady składały się z pięciu, sześciu dań i oczywiście deseru. Nie opływaliśmy w dostatki. Ojciec miał dobrą pensję, ale trzeba było wszystkich wyżywić. W domu nic się nie marnowało. Zniszczona koszula taty czy podarte spodnie były naprawiane, prute i zszywane na nowo dla któregoś z braci. Krótko mówiąc, byliśmy biedni, ale żyliśmy z godnością. W kuchni przestrzegaliśmy włoskiej tradycji. W Argentynie mówili o nas Tanos. Na początku włoscy imigranci przybywali nad Rio de la Plata głównie z Genui.
Wtedy wszystkich Włochów zaczęto nazywać Xeneixes. Kiedy pojawili się imigranci z północy Włoch, wielu z nich no siło nazwisko Battista. Popularnym przydomkiem Włochów stało się więc określenie Bachicha. Wreszcie nadciągnęła fala imigracji z południa, z Kalabrii, Sycylii, Apulii i Kampanii. Ci, którzy wysiadali na ląd, pytani, skąd pochodzą, odpowiadali: Soy Napulitano i wtedy przydomek Tanos stał się popularną nazwą zbiorową Włochów. Odnosił się do wszystkich zajadających się makaronem.
Najczęściej jedliśmy kluski i pierożki robione w domu. Pamiętam, jak przyglądałem się zwijaniu małym palcem setek małych pierożków cappelletti. Mama lubiła jednak powtarzać, że wychodząc za mąż, nie potrafiła nawet usmażyć jajka. Z czasem, dzięki wskazówkom babki, stała się świetną kucharką.
Nasza dzielnica, barrio Flores, była złożonym, wieloetnicznym i wielokulturowym mikrokosmosem.
Wszyscy w mojej rodzinie zawsze mieli bardzo dobre stosunki z Żydami. We Flores mówiliśmy o nich „Rosjanie”, ponieważ spora ich liczba pochodziła z okolic Odessy. W czasie II wojny światowej wielu członków licznej w tam tym regionie wspólnoty żydowskiej zostało zamordowanych przez rumuńskich i nazistowskich okupantów. Szereg klientów fabryki, gdzie pracował mój ojciec, było Żydami, zatrudnionymi w branży tekstylnej. Wielu z nich było też naszymi przyjaciółmi.
Do naszej grupki dzieci należało także kilku muzułmanów. Nazywaliśmy ich „Turkami”, ponieważ w większości przybyli do Argentyny z paszportem dawnego imperium osmańskiego. Byli to Syryjczycy i Libańczycy, ale też emigranci z Iraku i Palestyny.
Skomentuj artykuł