3 pytania do listu otwartego z "Wyborczej"
Co możemy począć wobec takich zarzutów? Możemy się obrazić. Możemy przejść do kontrofensywy. Ale możemy także posłuchać tego, co ma do powiedzenia grono polskich profesorów na temat naszej, kościelnej, obecności w życiu społecznym naszego kraju. Posłuchać krytycznie.
Polską prasę w miniony weekend obiegły dwa teksty, którym z kilku powodów warto poświęcić nieco uwagi. Pierwszy tekst to list otwarty do władz państwowych zwracający uwagę na klerykalizację polskiego państwa. Apel został podpisany przez kilkanaście mniej lub bardziej utytułowanych osób (m.in. przez Wiktora Osiatyńskiego, Ewę Łętowską, Jerzego Szackiego czy Henryka Samsonowicza). Drugi tekst to wywiad z panią profesor Ewą Łętowską, w którym komentuje podpisany przez siebie apel.
Na początku wyjaśnienie. Słowo "klerykalizacja" nie pojawia się w samym liście. Odniosłem wrażenie, że tytuł został nadany przez redakcję, co jednak zaciemnia sens apelu. Klerykalizacja oznacza bowiem dominację duchownych (swoista redukcja całego Kościoła do jednej grupy, grupy kleryckiej) i jako taka jest również piętnowana przez sam Kościół (choćby w nauczaniu trzech ostatnich papieży).
Co niepokoi autorów listu? Najkrócej mówiąc, nadmierna uległość państwa polskiego wobec roszczeń Kościoła. Wspomniana uległość objawia się w sferze finansowej, w edukacji, w rezygnowaniu z pewnych inicjatyw legislacyjnych. Dostało się państwu polskiemu i za to, że pozwala na demonstracyjne eksponowanie symboli religijnych w instytucjach publicznych. W ten sposób zostaje naruszona neutralność światopoglądowa państwa polskiego. Winę za to ponosi przede wszystkim samo państwo.
Kościołowi natomiast autorzy listu stawiają zarzuty, że wzywa do naruszania prawa, że pod adresem osób rezygnujących z katechezy kieruje groźby, że zmusza dzieci i młodzież do uczestniczenia w obrzędach religijnych, a nadto że obraża niewierzących w swoich publicznych wypowiedziach.
Co możemy począć wobec takich zarzutów? Możemy się obrazić. Możemy przejść do kontrofensywy. Ale możemy także posłuchać tego, co ma do powiedzenia grono polskich profesorów na temat naszej, kościelnej, obecności w życiu społecznym naszego kraju. Posłuchać krytycznie.
Posłuchać krytycznie oznacza uznać, że nasze najlepsze chęci mogą być odczytywane opacznie. A co dopiero mówić o sytuacjach, w których ewidentnie Kościół, czyli my, pobłądził.
Czytając jednak apel niektórych polskich intelektualistów, a także wywiad, którego jedna z sygnatariuszek udzieliła "Gazecie Wyborczej", rodzą się następujące pytania.
Po pierwsze, dlaczego nasi adwersarze nie poświęcają wystarczająco dużo uwagi dla zrozumienia naszych racji? Nie ulega wątpliwości, że oni zapewne to samo pytanie zechcieliby zadać nam. W wywiadzie profesor Ewa Łętowska, wspominając o tym, że kategoria autonomii i niezależności należy do terminologii Soboru Watykańskiego II, nie chce zauważyć, że te pojęcia, w nauczaniu Ojców Soborowych, nie odnoszą się do rozdziału Kościoła od państwa, a do określenia tożsamości świeckich w Kościele. W zarządzie sprawami doczesnymi (w tym również, a może przede wszystkim w polityce) cieszą się autonomią, niezależnością. Po raz kolejny mamy do czynienia z wypowiedzią, która wydaje się gubić w dokumentach Kościoła. Już wcześniej mieliśmy do czynienia z takim pomieszaniem. Wystarczy wspomnieć pismo polskich feministek do papieża Franciszka, w którym pomyliły Jezusa z Pawłem. Urządzamy dziedzińce pogan, ale wychodzi na to, że nie zadajemy sobie trudu, aby słuchać tego, co mamy do powiedzenia. Bez tego wysiłku intelektualnego jakikolwiek dialog jest jałowy. Dotyczy to zarówno nas, wierzących, jak i niewierzących.
Po drugie, co oznacza postulowana przez Ewę Łętowską neutralność światopoglądowa państwa? Rozumiem, że miałaby ona dotyczyć zarówno wierzących, jak i niewierzących. Zatem nikt z nas nie miałby prawa ujawniać swoich poglądów religijnych (a co za tym idzie moralnych). Kto zatem miałby tworzyć przestrzeń państwa? Przywołany przez panią profesor przykład króla Baudouina, który na kilka dni abdykował, żeby nie podpisywać ustawy aborcyjnej, jest atrakcyjny, trąci jednak hipokryzją. Po wszystkim król Baudouin powrócił na tron jakby nic się nie stało. Odnoszę wrażenie, że to newralgiczny punkt tego całego dyskursu. W jaki sposób człowiek wierzący ma być obecny w przestrzeni publicznej? Czy słowa pani profesor Łętowskiej, że "wolność uprawiania kultu nie obejmuje wolności demonstrowania swojej religii podczas pełnienia obowiązków publicznych", są do obrony? Dlaczego funkcjonariusz publiczny, w czasie pełnienia obowiązków publicznych, miałby nie pamiętać o postulowanej przez naszą religię miłości bliźniego?
Po trzecie, we wspomnianych liście i wywiadzie jako oczywiste założenie przyjmuje się, że porządek demokratyczny jest nie do podważenia. Dlatego rozstrzygnięcia w tym obszarze powinniśmy przyjmować bezkrytycznie. Dlaczego jednak zwolennicy zepchnięcia religii do sfery prywatnej nie chcą pamiętać o prawie 14 milionach głosów oddanych w demokratycznych wyborach na Adolfa Hitlera? To nie jest demagogiczny chwyt. To po prostu pokazuje, że demokracja nie chroni nas ani przed błędem, ani przed zbrodnią, ani przed wypaczeniem. Ona potrzebuje po prostu sumienia. Tam, gdzie spychamy sumienie do sfery prywatnej (cokolwiek miałoby to oznaczać), otwieramy naszą społeczność na niebezpieczeństwo zbrodniczych systemów.
Nie obawiam się sporu między wierzącymi i ateistami. Nawet hałaśliwego. Obawiam się milczenia postulowanego przez sygnatariuszy apelu do władz państwa polskiego.
Skomentuj artykuł