Ćwiczenie charakteru, które łamie charakter i podcina skrzydła
Czytam nową książkę Izy Antosiewicz o talentach i zastanawiam się, co musiałoby się stać, żebyśmy jako społeczeństwo przestali wreszcie nieustannie pracować nad swoimi słabościami, a zaczęli doskonalić mocne strony. I co by się stało, gdyby ta zmiana dokonała się przede wszystkim w dwóch przestrzeniach – w szkole i wśród księży.
Czym jest talent? Rodzajem uzdolnienia rozumianym głębiej niż tylko uzdolnienie artystyczne, sportowe czy naukowe. Jest czymś, czym możemy służyć sobie i innym, bo idzie nam z mocą i lekkością robienie wszystkiego, co się z naszym talentem wiąże. Najpełniej ten temat opisuje Instytut Gallupa, choć nie jest jedynym miejscem, gdzie można sprawdzić, co jest naszą mocną i wartą wkładanego w rozwój wysiłku stroną. Teoria talentów mówi: wzmacniam to, co idzie mi dobrze. Nie poświęcam nadmiernej uwagi temu, co idzie mi gorzej.
Wydaje się to nie do pomyślenia zwłaszcza w szkole. Jeśli jesteś słaby z angielskiego, nikt nie pozwoli ci takim być, zanim nie przejdziesz korepetycyjnej ścieżki zdrowia i nie udowodnisz, że naprawdę języki obce nie są ani trochę twoim talentem. A wtedy usłyszysz westchnienie: no, naprawdę nic się nie da z tobą zrobić. Trudno.
To równanie do wyznaczonej linii zabija w dzieciakach uczących się w szkole poczucie własnej wartości. A nas, dorosłych, często wpędza w kompleksy i skupiamy się na tym, w czym we własnym odczuciu albo odczuciu otoczenia jesteśmy niewystarczający, nie zajmując się tym, co tak naprawdę jest naszym wyjątkowym darem, w czym naturalnie jesteśmy dobrzy, co idzie nam bez trudu. Z tyłu głowy tłucze się przekonanie, że jak coś przychodzi łatwo, to jest warte mniej. Na rzeczy naprawdę wartościowe trzeba się naharować, ciężko pracować, ćwiczyć, pokonać siebie. To, co dla ciebie łatwe, jest niewarte świeczki. Zajmij się tym, co sprawia ci trudność. To będzie wyzwanie, prawdziwe ćwiczenie charakteru. Czy nie tak?
Tymczasem to ćwiczenie charakteru często łamie charakter. A na pewno łamie skrzydła. I efekty tego łamania skrzydeł widzę w dwóch pozornie ze sobą nie związanych obszarach: w sposobie zarządzania duchowieństwem i w sposobie kształcenia uczniów zwłaszcza podstawówek. Co łączy te dwa obszary? Ignorowanie naturalnych zdolności i wielki wysiłek włożony w równanie wszystkich do wyznaczonej linii. Przypomina to próby zmuszenia grupy przedszkolaków, by w wieku pięciu lat miały ten sam wzrost. I co? Jedne będziemy wtedy przekarmiać, żeby rosły, inne głodzić, żeby poczekały z rośnięciem na rówieśników, a tych, co idealnie odpowiadają wzorcowi, będziemy chwalić i stawiać za wzór? Absurdalne? Nie bardziej, niż to, co dzieje się w szkole i niestety często także w kościelnych kadrach.
Polska szkoła jaka jest, każdy widzi. Boli jednak, że przy tak wielkim rozwoju wiedzy na temat dziecięcego potencjału, dostępnej w zasadzie od ręki, w polskiej szkole nie zmienia się prawie nic. Gdy chodziłam do podstawówki, może nie było elektronicznych tablic i librusa, ale podejście wyglądało dokładnie tak samo. Jeśli coś ci nie idzie tak dobrze, jak tego oczekują rodzice i nauczyciele, musisz się bardziej postarać. Musisz poświęcić więcej czasu. Musisz się zmotywować i ćwiczyć, ćwiczyć, aż się nie podciągniesz do jakiegoś przyzwoitego poziomu, na przykład na czwórkę… Bo to cię rozwinie. Z punktu widzenia rozwoju talentów to jest bezsens i marnowanie życiowej energii na wyprodukowanie grubego poczucia porażki.
I nie chodzi mi o to, by nie kształtować w sobie dobrych nawyków, które pomagają się uczyć, dobrze funkcjonować w relacjach, osiągać sukcesy. Chodzi mi o niesprawiedliwość, jaką czuję, gdy patrzę na dzieciaki przykute do biurka zadaniami z matematyki, której nigdy nie ogarną na czwórkę, bo nie mają do tego talentu, ale też nigdy nie staną się świetnymi pisarzami, choć do tego mają wrodzoną zdolność, bo cały czas potrzebny na doskonalenie warsztatu przesiedzą nad matematyką. Praca nad sobą jest dobra, ale nie potrafimy społecznie zaakceptować faktu, że największe efekty, największy rozwój, największe możliwości na przyszłość – w pracy, do której dzieciaki pójdą za kilka lat – można osiągnąć, gdy robi się to, do czego ma się wrodzony talent. A nie wtedy, gdy się go zaniedbuje, nadrabiając swoje słabe strony.
A jak to wygląda w procesie zarządzania kadrami duchownych, że tak to po świecku ujmę? Podobnie źle. Wciąż panuje przekonanie, że Pan Bóg uzdalnia powołanych i choć On tak faktycznie działa, nie można mylić Jego powołania z pomysłem przełożonego albo jeszcze gorzej – z brakiem pomysłu połączonym z koniecznością zapełnienia wakatu. Kiedyś od doświadczonego księdza zajmującego się formacją duchownych usłyszałam, że seminarium „nie jest po to, żeby klerycy osiągnęli dobrostan” i nie jest od tego, żeby odkrywali swoje talenty. Takie podejście, choć powoli się zmienia na plus dla młodych przyszłych księży, wlecze się jak ciężki ogon za starszymi, którzy z kuźni formacji już wyszli i teraz mają formować się sami. Często nie potrafią, często trzymają się tego kierunku rozwoju, w którym zostali popchnięci, zostawiając swoje marzenia i pasje zakopane pod kamieniem na zawsze. Czy nie warto o nich bardzo zadbać, teraz, gdy następców jest coraz mniej?
Czy wizja kapłana, który się spełnia w kapłaństwie na swój własny sposób, używając swoich naturalnych zdolności do tego, by jednoczyć ludzi we wspólnocie i pomagać im spotykać Boga, jest taka straszna? Jeśli nie – dlaczego nie postawić na ich naturalne talenty? Widać czasem księży, którzy trafili w swojej posłudze w miejsca, które naprawdę im służą. Są szczęśliwi, wspólnota wzrasta, ludzie są bliżej siebie i Boga tylko dlatego, że między księdzem a miejscem służby zaiskrzyło, że robi rzeczy, które naprawdę mu wychodzą, a nie męczy się z tym, do czego kompletnie nie ma drygu.
Może nowy program formacyjny zmieni coś na tyle, że zaczniemy na coraz mniej licznych kandydatów do kapłaństwa patrzeć bardziej jak na jedynych w swoim rodzaju, a nie jak na grupę, która ma zostać uformowana jedną jedyną foremką? Nawet pierniki robi się w różnych kształtach, a smakują tak samo dobrze i do tego cieszą oko różnorodnością. Dlaczego nie docenić różnorodności talentów i nie sprawić, że będą rozkwitać? Sługa, który dostał pięć talentów, zrobił z nich dwa razy tyle. Zakopany talent został bezpowrotnie stracony…
Czy szkołą i duchowieństwem nie kieruje ten sam mechanizm: musisz pracować nad tym, co słabe, bo inaczej się nie liczy? Musisz cierpieć i poświęcać czas, by robić to, co ci przychodzi z wielkim wysiłkiem, bo wtedy wiadomo, że się starasz? Czy to nie ta stara, straszna śpiewka ludzi odartych z życiowej radości: w życiu nie może być tylko łatwo i przyjemnie, musisz się namęczyć, musisz swoje wycierpieć? Nie możesz robić tego, co przychodzi ci z lekkością, bo ukształtuje cię na porządnego człowieka tylko harówa nad tym, co trudne i dla ciebie nienaturalne? Czy dlatego nie pozwalamy uczniom rozwijać się w tym, co przychodzi im z radością i daje satysfakcję, a zmuszamy ich, by ze wszystkiego starali się być równie dobrzy i chwalimy tylko tych, którzy to potrafią? Czy dlatego uważamy, że ksiądz nie może zbyt długo robić tego, co mu idzie świetnie i sprawia przyjemność: trzeba mu dać inne zadanie, bo służyć znaczy poświęcać się i cierpieć?
A jeśli mały albo duży człowiek zajmie się swoją pasją i przekuje ją w wielki dar dla siebie, dla bliskich, dla świata – co złego się stanie? Wpadnie w samozachwyt? Przyprawi kolegów o zawał z zazdrości? Będzie podnosił reszcie poprzeczkę za wysoko? Obniży morale i popsuje motywację (jak wątpliwą!), pokazując, że nie trzeba być doskonałym we wszystkim? A może po prostu obdaruje innych tak bardzo, jak sam będzie czuł się obdarowany?
Skomentuj artykuł