Czy kardynał Wyszyński to kolejny "wielki Polak"?
Zachęcam wszystkich (łącznie z sobą), by chociaż spróbować przebić się przez „filtr świętości” nałożony na Wyszyńskiego przez kościelno-państwową narrację.
Z zasłużonymi ludźmi często bywa tak, że ich autorytet usiłuje być zawłaszczany przez to, czy inne środowisko. Do dziś publicyści spierają się, czy twórczość Herberta była bardziej lewicowa, czy prawicowa. Zbliżająca się beatyfikacja kardynała Stefana Wyszyńskiego grozi podobnym schematem zaszufladkowania go jako „kolejnego wielkiego Polaka” - tak wielkiego, że aż strach się jakoś do niego zbliżyć. Nie pozwólmy na to i odkryjmy - choćby „na własną rękę” - teologiczną wartość w życiu i nauce kandydata na ołtarze. W końcu święty to ktoś, kto całkowicie umiłował Boga i człowieka - a taką lekcję szkoda by było stracić.
Koniec kwietnia, 2011 rok. W kraju trwają intensywne przygotowania do uroczystej beatyfikacji Jana Pawła II, którą wyznaczono na 1 maja. Ze stołecznych latarni w centrum powiewają papieskie flagi, napięty program obchodów pęcznieje od uroczystości, koncertów, wystaw i prelekcji. Nawet jeśli jakimś cudem uchował się ktoś, kto nie wiedział o zbliżającym się święcie, wystarczyło przejść się głównymi ulicami Warszawy, by przekonać się, jak ogromne znaczenie miało oficjalne wyniesienie Karola Wojtyły na ołtarze.
Może nie jest to najbardziej stosowne porównanie, ale podobna atmosfera w Warszawie gościła rok później, podczas odbywających się w Polsce Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Emocje były bowiem podobne - podekscytowanie i radość z czegoś, na co oczekiwało się od dłuższego czasu, a co za chwilę ma się stać rzeczywistością. Zresztą podobną euforię wywoływały pielgrzymki papieża Polaka do ojczyzny - gdyby papieskie proporce zamienić na kibicowskie szaliki, entuzjazm wymalowany na twarzach wielotysięcznego tłumu byłby prawie nie do odróżnienia.
Podskórnie wyczuwaliśmy płytkość „kremówkomanii”, przekonani, że to uroczystość skierowana do naszych babć i dziadków, może rodziców.
Pamiętam, że już wtedy, w 2011 r., atmosfera swoistego „festynu”, budziła we mnie wewnętrzny opór. Może to kwestia mojego pokolenia urodzonego w wolnej Polsce lat 90. - wszak dla „nas” biskup Rzymu nieodłącznie kojarzył się z Polakiem z Wadowic i być może nie docenialiśmy wówczas wagi tego pontyfikatu (tu ponownie przychodzi mi na myśl porównanie sportowe, a konkretnie sytuacja rozmowy z 10-letnim wówczas chłopcem, który zafascynowany talentem Roberta Lewandowskiego nie widział niczego nadzwyczajnego w zwycięstwie polskiej reprezentacji z Niemcami - podczas gdy dla starszych kibiców wygrana miała znaczenie niemal historyczne, dla tego dziesięciolatka świetna forma naszej kadry była normą). Rozmawiając ze znajomymi ze studiów o nadchodzącej beatyfikacji Jana Pawła II, zgodnie utrzymywaliśmy, że gdyby nie pełna patosu atmosfera wokół uroczystości i „atakujący” z każdej strony wizerunek „naszego papieża”, prawdopodobnie mielibyśmy więcej motywacji, by głębiej zainteresować się jego postacią. Podskórnie wyczuwaliśmy płytkość „kremówkomanii”, przekonani, że to uroczystość skierowana do naszych babć i dziadków, może rodziców. Abstrahując od późniejszych głosów krytykujących beatyfikację Jana Pawła II w kontekście niedostatecznej - zdaniem wielu - reakcji papieża na nadużycia seksualne w Kościele, Karol Wojtyła jawił nam się jako postać może nawet sympatyczna (zamiłowanie do jazdy na nartach i msze odprawiane w terenie budziły nasz podziw), ale jednocześnie bardzo posągowa, a co za tym idzie - odległa.
Dlaczego piszę o tym teraz? Po co przywoływać młodzieńcze przemyślenia grupki studentów, gdy przecież teraz - już jako dorosła kobieta - inaczej patrzę na tamte wydarzenia sprzed niemal 10 lat? Wszystko przez to, że odczucia te odżyły we mnie podczas zeszłorocznych rorat. Kiedy pierwszego dnia adwentu zbudziłam się o szóstej rano (kto mnie zna, ten wie, jakie to dla mnie wyzwanie), by z zapalonym lampionem pójść do kościoła i „przygotować drogę Panu”, podczas kazania miałam coś w rodzaju déjà vu. Patrzyłam na zgromadzone przy prezbiterium dzieciaki, słuchające wykładu (sic!) na temat… Kardynała Stefana Wyszyńskiego.
O nie - pomyślałam - znowu będzie lukrowana historia o „wielkim Polaku”, która zaowocuje niechęcią do poznania jego fascynującej przecież historii, a najlepszym razie - dystansem. Żeby było jasne - pomysł spojrzenia na przyjście Chrystusa w kontekście życia Prymasa Tysiąclecia (praktykowany w wielu parafiach w Polsce w okresie adwentu) nie był zły, zwłaszcza w kontekście zbliżającej się beatyfikacji Wyszyńskiego. Natomiast forma, w jakiej był realizowany, przynajmniej w mojej parafii, sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, na ile zaspane głowy uczniów podstawówki o ewidentnie znużonych twarzach, są gotowe na przyjęcie encyklopedycznej wiedzy o kardynale.
Od razu przypomniałam sobie chyba jedne z najbardziej nieprzyjemnych i bezsensownych zajęć na studiach. Władze Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie uznały w pewnym momencie za stosowne, by absolwenci uczelni posiedli podstawową wiedzę na temat patrona. I znowu - nie byłoby w tym niczego złego, gdyby nie to, że zajęcia odbywały się o godz. 8 rano (kto studiował na UKSW, nazywanym czasem pieszczotliwie „Uniwersytetem Koło Samej Warszawy”, ten wie, jak wcześnie trzeba było wstać, by dotrzeć na poranną godzinę do znacznie oddalonego od centrum uniwersytetu), a prowadzący wykład najwidoczniej nie mieli ambicji, by wykrzesać z siebie i słuchaczy minimum prawdziwego zainteresowania postacią Wyszyńskiego.
Na obowiązkowym porannym wykładzie o szumnym tytule „Aktualność dziedzictwa kardynała Wyszyńskiego” garstka ziewających (a czasem bezceremonialnie śpiących z głową opartą na pulpicie) i rozsianych po wielkiej sali studentów był normą. Jeszcze większą ściemą był końcowy egzamin z przedmiotu odbywający się on-line, na który składał się zestaw testowych pytań dotyczących mniej lub bardziej (zwykle mniej) ciekawych dla młodzieży faktów z życia Prymasa. Oczywiście odpowiedzi na pytania krążyły w studenckim podziemiu z zawrotną prędkością i skutecznością. Do tej pory zastanawiam się, czy porażająca dysproporcja między skandalicznie niską frekwencją na wykładzie, a bardzo dobrymi wynikami z egzaminu nie wzbudziła podejrzeń władz uczelni…
Kardynał Stefan Wyszyński na pewno jest jedną z tych postaci, które z wielką otwartością dołączę do osobistego panteonu świętych i błogosławionych.
To są oczywiście tylko przykłady, ale mam wrażenie, że wystarczą do tego, by na poważnie przyjrzeć się edukacyjnym wysiłkom w Kościele. Wieloetapowe przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej, restrykcyjne egzaminy przed sakramentem bierzmowania, czy wreszcie wspomniane nudne pogadanki o świętych i autorytetach katolickich raczej przynoszą efekt odwrotny do zamierzonego. Nie mam oczywiście gotowej recepty na to, jak ów dylemat rozwiązać. Mogę tylko puszczać takie kazania mimo uszu i próbować zachwycić się fenomenem danego zjawiska czy osoby „na własną rękę”. Kardynał Stefan Wyszyński na pewno jest jedną z tych postaci, które z wielką otwartością dołączę do osobistego panteonu świętych i błogosławionych. Zachęcają do tego chociażby pierwsze z brzegu cytaty Prymasa, które łatwo można znaleźć w sieci.
„Bądźcie odpowiedzialni za ład społeczny i moralny, ład myśli i uczuć, odpowiedzialni za przyjęte na siebie obowiązki, za miejsce, jakie zajmujecie w ojczyźnie, w narodzie, w państwie, w życiu zawodowym. Tą drogą idzie się do wielkości. A narodowi potrzeba wielkości. Nie myślcie, że naród może wypełnić swoje zadanie tylko z pomocą ludzi bez wyrazu, którzy żyją byle jak, aby przeżyć, aby jakoś się odkuć, aby wykręcić się tanim kosztem; dzisiaj na uczelni profesorowi, a jutro na urzędzie czy stanowisku podjętym obowiązkom. Łatwizna życiowa jest największym wrogiem współczesnej Polski. Nie tylko niekompetencje, ale i nieuczciwość ludzi kompetentnych, wykształconych, znających swoje zadania, nawet dobrze uposażonych, może doprowadzić do straszliwej katastrofy naszej ojczyzny”.
- jak ogromna mądrość zawiera ten fragment! Albo ten:
Człowiek dopiero wtedy jest w pełni szczęśliwy, gdy może służyć, a nie wtedy, gdy musi władać. Władza imponuje tylko małym ludziom, którzy jej pragną, by nadrobić w ten sposób swoją małość. Człowiek naprawdę wielki, nawet gdy włada, jest służebnikiem.
Czyż przytoczone słowa nie brzmią ponadczasowo? Czy wrażliwość społeczna Stefana Wyszyńskiego nie jest odpowiedzią, albo chociaż PODpowiedzią dla nas współczesnych, którym tak zależy na równym traktowaniu wszystkich ludzi i tak bardzo tęskniących za misyjnością polityki w naszym kraju?
Czytając poszczególne wypowiedzi Wyszyńskiego, nie da się nie zauważyć, że był patriotą - poświęcał roli państwa i narodu wiele uwagi (które to wątki w obecnym klimacie politycznym zapewne mocno wybrzmią podczas oficjalnych uroczystości beatyfikacyjnych). Ale wśród jego wypowiedzi można znaleźć również takie, które dotyczą intymnej relacji z Bogiem:
Choćbyś przegrał całkowicie zbierz się, zgarnij, dźwignij, zacznij od nowa! Spróbuj budować na tym co w tobie jest z Boga.
- zachęca kardynał w zbiorze aforyzmów jego autorstwa pt. „Kromka chleba”.
Uroczystą beatyfikację kardynała Stefana Wyszyńskiego zaplanowano na 7 czerwca 2020 roku. Centralne obchody odbędą się w Warszawie, na Placu Piłsudskiego Warszawie na Pl. Piłsudskiego (czyli tam, gdzie niemal dekadę temu wielu z nas śledziło transmisję z rzymskiej ceremonii beatyfikacji Karola Wojtyły). Z pewnością będzie uroczyście i dostojnie, tym razem może mniej „festynowo”. Do tego czasu mamy jeszcze kilka miesięcy, by „odbrązowić” figurę Prymasa Tysiąclecia i dostrzec w nim ucznia Chrystusa. Dlatego zachęcam wszystkich (łącznie z sobą), by chociaż spróbować przebić się przez „filtr świętości” nałożony na Wyszyńskiego przez kościelno-państwową narrację. Na początek wystarczy chociażby wiersz ks. Jana Twardowskiego, który genialnie oddał tę intuicję w jednym ze swoich wierszy:
„Modlę się żeby go nie ogłoszono świętym
Nie malowano
Nie wytykano palcami
Nie ośmiecano życiorysem koniecznym i niepotrzebnym
Bez fotografii tak dokładnej że nieprawdziwej
Bez reklamy śmierci
Bez wiary wygładzonego szkiełka
Cnót targanych za uszy
Bez informacyjnej nalepki
Żeby być ścieżką jak życie drobną
Schyloną jak kłosy
Przez którą przebiegł Jezus
Nieśmiały i bosy”
Powodzenia!
Skomentuj artykuł