Czy w objawieniach wieszczących zagładę jest "palec Boży"?
W czasie pandemii mogliśmy zauważyć wzmożone zainteresowanie prywatnymi objawieniami, także takimi, które nigdy nie zostały zatwierdzone przez Kościół. Pojawiali i pojawiają się ludzie, niestety także duchowni, którzy przy pomocy budzących lęk i niepokój najdziwniejszych apokaliptycznych wizji, próbują skupić wokół siebie jak najwięcej osób.
Niczego nieświadomi ludzie, dający posłuch współczesnym „głoszącym” i „widzącym”, poszukując często radykalnej drogi naśladowania Chrystusa, ulegają irracjonalnym objawieniom, które niemal zawsze wieszczą zagładę, trzęsienia ziemi, katastrofy i inne nieszczęścia prowadzące nieuchronnie do rychłego końca świata. Co gorsza, w tym wszystkim dostrzegają „palec Boży”.
Tymczasem Bóg poprzez historię Eliasza uświadamia nam, że nie jest On tym, który przychodzi przez wichury, trzęsienia ziemi czy pożary. Bóg Eliasza i nasz Bóg nie chce nas przerażać, oszołamiać, powalać na ziemię, ponieważ nie chce nas zniewalać. Przeciwnie, szanuje naszą wolność i dlatego stara się zdobyć nasze zaufanie. Podobnie, jak nie chce zwracać na siebie naszej uwagi poprzez wzniecanie w naszym życiu sztormu choroby (np. wtedy, gdy o Nim zapominamy; a czasami takie zapomnienie może trwać całe lata), tak nie chce również zdobywać naszej miłości poprzez wzniecanie w naszym życiu burzy lęku lub rozpalanie pożaru nieszczęść.
Bóg nie chce nas przerażać, oszołamiać, powalać na ziemię, ponieważ nie chce nas zniewalać.
Skąd o tym wiemy? Ano stąd, że w obecności Boga te utrapienia tracą na sile. Eliaszowe wichury, trzęsienia ziemi, ognie, jak i też Piotrowe sztormy i zjawy, również w naszym życiu się zdarzają. Ich autorem nie jest jednak Bóg i to nie On na nas zsyła nieszczęścia. Te często przerażające zjawiska są dla nas okazją, byśmy zobaczyli, jak wiele w życiu możemy zdobyć, ale też, jak wiele możemy stracić; są okazją, byśmy przewartościowali nasze życie; byśmy przybliżyli się do Boga. W Jego obecności tracą bowiem na sile negatywne doświadczenia, z którymi w życiu przychodzi nam się zmagać.
Zdarza się, że gdy o burty łodzi naszego życia zaczynają uderzać fale przeciwności, gdy ogarnia nas ciemność choroby, gdy paraliżuje lęk, gdy przychodzi nam zmierzyć się ze stratą kogoś bliskiego, wówczas podobnie jak Piotr wołamy: „Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”. Zupełnie, jakbyśmy przestali wierzyć, że w tej życiowej zawierusze Bóg jest z nami i nam towarzyszy. Wystawiamy zatem Boga na próbę, wchodzimy w trudne doświadczenie bez wystarczającego zaufania Bogu i… zaczynamy tonąć. Zapominamy, że możemy kontrolować niepewności naszego losu tylko dzięki temu, komu poddany jest cały świat. Piotr tonie, bo zapomniał, że nie jest mistrzem, a jedynie niedoskonałym zastępcą Mistrza. My też zapominamy…
Dlatego niemal zawsze jestem sceptyczny wobec próśb o cud uzdrowienia, które w pewnym sensie są podobne do Piotrowego pragnienia chodzenia po wodzie. Co jeśli cud się nie wydarzy? Wychodząc do Boga z prośbą o cud, wychodzimy jakby z rozkołatanej łodzi naszego życia i zaczynamy tonąć. Wpadamy pod fale zalewających nas wątpliwości, zaczynają nami miotać fale oporów umysłu i jeszcze większej niepewności.
Dlatego bardziej niż o cud, wolę prosić Boga o to, bym umiał przyjąć te wszystkie burze, wichury, życiowe pożary; bym umiał Go zobaczyć i doświadczał Jego bliskości, nawet (albo przede wszystkim) w momencie śmierci; bym nigdy nie pomyślał, że Bóg mnie, albo kogoś innego opuścił; bym pamiętał, że nie przychodzi On w gwałtownej wichurze rozwalającej góry i druzgocącej skały, ani w trzęsieniu ziemi, ani też w ogniu, ale w szmerze łagodnego powiewu; by zawsze wystarczyło mi wiary, która pozwoli wykrzyknąć: „Panie, ratuj mnie!”; bym pamiętał, że Jezus zawsze natychmiast wyciągnie rękę i chwyci mnie, jak wówczas Piotra, nawet jeśli tę rękę wyciągnie z tamtego świata, zapraszając mnie do niego.
Zapytacie zapewne, dlaczego bardziej niż o cud, wolę modlić się o wiarę i zaufanie Bogu. Gdy łodzią mojego życia zaczyna targać sztorm, szczęśliwie wtedy poznaję własne słabości, zostaję sam na sam z życiem, aby odkryć, że tylko Bóg mnie zbawia i na nikogo innego, ani na nic innego nie mogę liczyć. Dopiero wtedy w pełnym zaufaniu mogę wykrzyknąć: „Panie, ratuj mnie!”.
Skomentuj artykuł