Dlaczego cierpimy?
To ważne pytanie lub tzw. “problem zła” nękało teologów, świętych, mistyków, wszystkich wierzących przez tysiące lat. To pytanie można sformułować w nieco inny sposób: Jak dobry Bóg mógł pozwolić na cierpienie? (Będę mówił tutaj o „naturalnym złu”, to znaczy, raczej o naturalnych katastrofach i chorobach niż o „moralnym złu” spowodowanym przez ludzkie decyzje).
Przede wszystkim, musimy przyznać, że żadne z odpowiedzi na pytanie: “dlaczego cierpimy?”, nie może nas zadowolić, kiedy skonfrontowani jesteśmy z realnym cierpieniem, dotykającym nas lub innych. Najlepszą odpowiedzią na to pytanie może być zwykłe „nie wiemy”. Każdy, kto oferuje ci jedynie słuszną odpowiedź może być kłamcą albo głupcem. I prawdopodobnie nigdy nie zmierzył się z rzeczywistym cierpieniem.
Po drugie, musimy również uznać, że wiara w Boga może oznaczać wiarę w takiego Boga, którego drogi pozostają dla nas niezbadane. W tekście opublikowanym w magazynie „America”, rabin Daniel Polish, autor „Rozmów o Bogu” wyraża tę prawdę zwięźle: „Nie wierzę w Boga, którego wola i motywy są dla mnie krystalicznie jasne. I jako osoba wierząca z głęboką nieufnością podchodzę do osób, które twierdzą, że posiadają taki wgląd”.
Polish cytuje również Abrahama Heschela: „Dla pobożnego człowieka wiedza o Bogu nie jest myślą w zasięgu jego możliwości...”. To jedno z największych wyzwań, jakie stawia przed człowiekiem wiara, mówi Polish, „aby żyć z Bogiem, którego nie możemy w pełni zrozumieć, którego działania tłumaczymy sobie na nasze własne ryzyko”.
I chociaż nie istnieją ostateczne odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia i nigdy nie zrozumiemy go w pełni, istnieją jednak pewne “perspektywy” zaproponowane zarówno przez żydowskie jak i chrześcijańskie tradycje.
Na przykład, podczas moich studiów teologicznych, zapisałem się na wykład zatytułowany “Cierpienie i zbawienie”, prowadzony przez Daniela J. Haringtona SJ, renomowanego profesora Nowego Testamentu. Podczas tego wykładu, zaadaptowanego później na książkę „Dlaczego cierpimy”, o. Harington SJ przyjrzał się tradycyjnym wyjaśnieniom cierpienia zawartym w Piśmie św. Żadne z nich nie dostarcza nam odpowiedzi na pytanie o cierpienie, a każda z nich podnosi raczej równie wiele pytań co odpowiedzi.
Na zajęciach czytaliśmy Lamentacje Jeremiasza, księgę Hioba, fragmenty z księgi Izajasza o “cierpiącym Słudze”, rozdziały poświęcone Męce Chrystusa, jak również medytacje na temat sensu krzyża w Listach św. Pawła.
Przestudiowaliśmy główne stanowiska wobec cierpienia w Biblii. Cierpienie jest karą za grzechy własne lub grzechy przodków. Cierpienie jest tajemnicą. Cierpienie jest rodzajem oczyszczenia. Cierpienie uzdalnia nas do uczestnictwa w życiu Jezusa, który sam cierpiał i dlatego może zrozumieć nasze cierpienie i towarzyszyć nam w bólu. Cierpienie jest cząstką ludzkiej kondycji w niedoskonałym świecie. Cierpienie może umożliwić nam doświadczenie Boga w zupełnie niespodziewany sposób.
W najlepszym wypadku kilka z tych prób zrozumienia odebrałem jako mało przekonujące, w najgorszym jako zupełnie nieprzydatne. Na przykład, twierdzenie, że cierpienie jest karą zesłaną przez Boga pozbawione jest sensu w obliczu niezawinionego cierpienia, szczególnie jeśli mamy do czynienia z okropną chorobą lub naturalną katastrofą, jak chociażby trzęsienie ziemi i tsunami w Japonii. Czy ktoś rzeczywiście wierzy, że małe dziecko, cierpiące na raka, jest karane za jego grzechy? Czy ktoś rzeczywiście wierzy, że Bóg „spowodował” naturalne kataklizmy, aby ukarać niewinnych Japończyków w małych wioskach rybackich? To niesamowicie upiorny obraz zawistnego i okrutnego Boga.
Sam Jezus odrzuca ten obraz Boga w Ewangelii św. Jana, kiedy spotyka człowieka, który był niewidomy od urodzenia (Por. J 9, 2). Jego uczniowie pytają Go: „Panie, kto zgrzeszył, on czy jego rodzice, że urodził się ślepym?” Jezus odpowiada: „Ani on nie zgrzeszył, ani jego rodzice, ale stało się tak, aby na nim objawiły się dzieła Boże”. I uzdrowił go.
Jednakże niektóre z tych tradycyjnych biblijnych i teologicznych źródeł były niezwykle pomocne w moim własnym życiu podczas różnych okresów cierpienia i bólu.
Zapewne najbardziej krzepiące było przekonanie, że Bóg towarzyszy nam w naszym cierpieniu. I że nie ma nic złego w tym, a nawet jest to bardzo wskazane, aby opłakiwać je przed Bogiem, jak czynią to Psalmy. Wprawdzie cierpienie nadal pozostało dla mnie „tajemnicą”, czymś niepojętym, jak pytanie Hioba w Starym Testamencie, ale wypłakanie się pozwoliło mi zachować relację z Bogiem. Czasem pomogło mi (chociaż nieraz mi się to nie udawało), aby przyjąć cierpliwe podejście z jakim Jezus znosił własne cierpienia. Innym razem, Chrystus, który cierpiał bardzo w swoim życiu, był tym, który dzięki łączności z Nim w modlitwie, rozumiał moje próby, jakkolwiek byłyby one małe, i towarzyszył mi w trakcie tych doświadczeń.
Nade wszystko, zrozumiałem, że Bóg był jakoś ze mną w czasie bólu, a małe oznaki nadziei stawały się coraz bardziej zauważalne, kiedy zaakceptowałem rzeczywistość cierpienia. We własnej kruchości, ubóstwie ducha, w podatności na zranienie, jesteśmy często w stanie spotkać Boga w niespodziewany sposób. Być może wtedy bardziej jesteśmy otwarci na Jego obecność: kiedy nasze mechanizmy obronne nie działają, kiedy nie mamy już nic do stracenia. To jest powód, dla którego czasami cierpiący ludzie stają się bardziej religijni lub duchowi. Nie stają się bardziej irracjonalni, lecz bardziej otwarci.
Te spostrzeżenia oczywiście nie odpowiadają na “dlaczego” w cierpieniu, ani nie wyjaśniają go, ale mogą być czasem częścią naszego doświadczenia.
Jednak moje cierpienie jest małe. Kiedy jako młody jezuita pracowałem we wschodniej Afryce, spotykałem uchodźców, którzy widzieli jak ich bracia i siostry byli mordowani na ich oczach. Także podczas mojej jezuickiej formacji, poznałem pewną kobietę w Bostonie, która była przykuta do szpitalnego łóżka przez przeszło 20 lat. Całkiem niedawno lekarze zdiagnozowali guza mózgu u żony mojego bliskiego przyjaciela. Po powrocie ze szpitala, płacząc w domu z ich powodu, zobaczyłem w mgnieniu oka, jak niewiele w sumie cierpiałem w porównaniu z nimi i innymi. Moje cierpienie jest bardzo małe. A spoglądając na ogromne cierpienie ludzi z Japonii, wszelkie moje cierpienia wydają się znikome.
Ponadto, moje cierpienie nie jest czyimś cierpieniem. Ani moje spojrzenie na cierpienie nie jest czyimś spojrzeniem. Każdy wierzący musi znaleźć swoją osobistą drogę do Boga, musi znaleźć swoje perspektywę, z której spogląda na cierpienie. I chociaż kolektywna mądrość wspólnoty jest ogromnym wsparciem, komunały i banały podawane przez skądinąd życzliwych wierzących jako doraźne odpowiedzi, są często bezużyteczne.
Czasem te łatwe odpowiedzi uniemożliwiają proces głębszej indywidualnej refleksji. Wierzący słusznie bywają nieufni co do tych łatwych recept na cierpienie. Moja mama opowiedziała mi kiedyś o starszej siostrze zakonnej, która żyła w domu opieki ze swoją 90-letnią babcią. Pewnego dnia jej przełożona złożyła jej wizytę. Siostra zaczęła narzekać, jak wiele bólu musi znosić. „Myśl o Jezusie na krzyżu” – odpowiedziała przełożona. Na co siostra odpaliła: „Jezus był na krzyżu tylko przez trzy godziny”. Proste odpowiedzi zazwyczaj wywołują więcej szkody niż pożytku.
Richard Leonard, australijski jezuita, opisał swoje doświadczenia z takimi płytkimi odpowiedziami w swojej ostatniej książce „Gdzie do licha jest Bóg”? Rodzina Richarda została dotknięta dużym cierpieniem. Jego ojciec zmarł wskutek rozległego wylewu w wieku 36 lat, zostawiając matkę z Richardem i dwójką pozostałych dzieci. Kiedy Richard miał 25 lat, jego jezuicki przełożony obudził go i zawołał do telefonu. Jego siostra Tracey, pracująca jako pielęgniarka w przychodzi dla Aborygenów, miała wypadek samochodowy. Kiedy Richard dotarł wraz z matką do szpitala, spełniły się ich najgorsze obawy: Tracey została sparaliżowana od brzucha w dół.
Matka Richarda, cała we łzach, zasypała go pytaniami o sens cierpienia, które wystawiły jego wiarę na poważną próbę. Richard nazwał tę rozmowę „najbardziej bolesną i najważniejszą teologiczną dyskusją, jaką kiedykolwiek przeżył w swoim życiu”. „Gdzie do licha był Bóg?” – zapytała jego matka.
Richard odpowiedział swojej matce, że, w istocie, Bóg był z nimi w ich cierpieniu. „Myślę, że Bóg poczuł się załamany”, powiedział Richard, „jak Bóg, który jęczy z powodu straty u Izajasza i jak Jezus, który płacze nad grobem swego przyjaciela. Bóg nie przyglądał się z boku naszemu bólowi, ale był z nami, trzymając nas w swych rękach, dzieląc z nami smutek i ból”.
Teza, że cierpienie może nas czasem otworzyć na nowe sposoby doświadczenia Boga, jest teologicznym zrozumieniem, które okazuje się dla mnie pomocne w czasie bólu: obraz Boga, który cierpi, który dzieli nasz smutek, który rozumie. W podobny sposób instynktownie zwracamy się się w kierunku naszego przyjaciela, który przeszedł już przez to, przez co my dopiero przechodzimy. Dlatego możemy zwrócić się do Jezusa w modlitwie, który cierpiał. „Albowiem nie takiego mamy Arcykapłana, który nie mógłby współczuć naszym słabościom” – powiada św. Paweł w Liście do Hebrajczyków.
Richard patrzy nieprzychylnym okiem na tych, którzy wydobywają zza pazuchy gładkie wytłumaczenia w obliczu cierpienia. „Najbardziej wstrząsające i przerażające listy”, pisze autor, „pochodzą od najlepszych chrześcijan, jakich znałem”. Niektórzy twierdzą, że Tracey musiała jakoś obrazić Boga. Inni sugerują, że jej cierpienie było „chwalebnym budulcem dla jej mieszkania w niebie, kiedy umrze”. Jeszcze inni, że jej rodzina jest prawdziwie „błogosławiona”, ponieważ „Bóg zsyła krzyże tylko na tych, którzy mogą je znieść”. Lub, całkiem prosto, że to wszystko jest „tajemnicą”, którą trzeba zaakceptować, prawie że bezmyślnie.
Mój przyjaciel odrzucił te odpowiedzi na rzecz bardziej trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość cierpienia, które przychodzi dopiero po długim zmaganiu i „inteligentnej dyskusji o zawiłościach tego, gdzie i jak boska obecność wpisuje się w nasz kruchy ludzki świat”.
Kiedy cierpimy, nasi przyjaciele będą chcieli pomóc nam odnaleźć sens w naszym bólu. I często będą nam przedkładać odpowiedzi jak te, które przytoczył Richard. Niektóre z nich mogą okazać się pomocne. Inne mogą uczynić nas bardziej zimnymi lub nawet nas znieważyć.
Jednakże w ostatecznym rozrachunku, każdy wierzący musi sam zmierzyć się z cierpieniem. I chociaż nasze religijne tradycje dostarczają nam wiele cennych źródeł, musimy znaleźć odpowiednią drogę, która pozwoli nam na uczciwe skonfrontowanie się z bólem i stratą przed Bogiem.
Dla większości wierzących cierpienie jest rzeczywiście “tajemnicą”, ale z pewnością nie jest czymś, co powinniśmy zignorować, lecz raczej podjąć całym umysłem, sercem i duszą.
Tekst ukazał się niedawno na blogu Jamesa Martina SJ. Przetłumaczył Dariusz Piórkowski SJ.
Skomentuj artykuł