Gdybym była szefem Episkopatu, czyli pięć pomysłów na Kościół i media
Czy kobieta mogłaby zostać przewodniczącą Episkopatu? Nawet gdyby to było technicznie możliwe, nie sądzę, żeby któraś z nas chciała się podjąć tego wyzwania. Ale gdybym miała pełnić ten urząd przez jeden dzień, jest pięć rzeczy, które w przestrzeni współpracy z mediami zmieniłabym w Kościele na cito.
Po pierwsze, szybkim dekretem położyłabym duży nacisk na bardzo staranne wybieranie rzeczników prasowych diecezji i równie szybko zarządziłabym przeszkolenie ich porządnie pod kątem komunikacji w kryzysie i szybkiego reagowania. Oczywiście nie wszyscy tego potrzebują; znam świetnych rzeczników (pozdrawiam!), którzy rozumieją, że ta robota nie może trwać od 9 do 13 w wybrane dni i że pierwszym obowiązkiem rzecznika, leżącym w najlepszym interesie jego szefa jest maksymalna responsywność i reagowanie natychmiast na to, co się wydarza (a nie na drugi czy trzeci dzień, gdy nikogo już to nie interesuje). Skąd to wiem? Sama byłam kiedyś rzecznikiem i doświadczyłam tego na własnej skórze, a teraz, kontaktując się z rzecznikami różnych instytucji, widzę różnice w podejściu i funkcjonowaniu i widzę też, co sprawdza się najlepiej.
Rozważyłabym też bardzo poważnie sprawę firmowania przez biskupów swoją twarzą i powagą urzędu tego, co napisali im ich medialni doradcy. Często widzę taki właśnie rozdźwięk: gdy biskup mówi po prostu i od siebie, jest sensownym, mądrze mówiącym człowiekiem o niezłym życiowym doświadczeniu i jasnej perspektywie. Gdy przemawia przez rzecznika, zaczyna nagle mówić tym ogólnym i okrągłym „kościelnym” językiem, z którego więcej nie wynika niż wynika. Dlaczego? Odnoszę wrażenie, że w większości przypadków jest tak dlatego, że rzecznik wie, że „tak było zawsze” i „tak się wydawało oświadczenia zawsze”. Co z tego, że dla odbiorców brzmi to jak „bla bla bla pochylmy się bla bla”? A ponieważ w swojej diecezji tenże rzecznik czy doradca często jest na pozycji (zasłużonej lub nie) eksperta, to jego zdanie jest decydujące, choćby miało się nijak do realiów. Dzięki Bogu za tych rzeczników, którzy tak nie robią.
Po drugie, skłoniłabym biskupów do zadbania o to, by wysłuchiwane i akceptowane do wykonania były uwagi „średniego” pokolenia w Kościele, tego, które odnajduje się w medialnych trendach, rozumie aktualne standardy komunikacji i patrzy na Kościół z miłością jak na matkę, a nie z dystansem jak na miejsce pracy albo (co gorsza) jak na obronną twierdzę. Uniknęlibyśmy wtedy dużo obciachu, staroświeckości i poczucia żenady, które wielu osobom wydaje się nieuchronnie powiązane z Kościołem, choć Kościół w swojej istocie absolutnie taki nie jest. Ale cała moc, piękno i potężny potencjał zmieniania ludzkiego życia chowa się pod pokrowcem przekonania, że Kościół jest stary i nie nadąża. A kościelna komunikacja w mediach często to tylko potwierdza. Dlaczego nie posłuchać wreszcie ludzi, którzy wiedzą, jak ten trend odwrócić, a na razie słyszą tylko, że ich głos się nie liczy?
Po trzecie, zrobiłabym wszystko, co możliwe, żeby uświadomić wciąż nieuświadomionych lub ignorujących temat ludzi decyzyjnych, że polityka medialno-komunikacyjna diecezji, która streszcza się często w dwóch zdaniach: „Nie będziemy wydawać żadnego oświadczenia, dopóki nikt nas wyraźnie nie zapyta, bo prawda sama się obroni” oraz „Media nie będą nas zmuszać do działania w ich tempie, jesteśmy Kościołem i nasza powaga zabrania nam się spieszyć, nic się nie stanie, jak odniesiemy się do tematu za tydzień, gdy ewentualnie będziemy gotowi” jest jak samobójcza bramka rujnująca remis w ostatniej minucie meczu. Dogrywki nie ma, ktoś może zaśpiewa „nic się nie stało, chłopaki, nic się nie stało”, ale większość obserwatorów potraktuje takich rozgrywających podobnymi epitetami, jak naszą narodową kadrę w chwilach największej nieudolności. Po co rozgrywać kolejne mecze według strategii, która się nie sprawdza i raz za razem prowadzi do przegranej w meczu Kościół – media (przede wszystkim te niekatolickie)?
Po czwarte, zrobiłabym rewolucję i porządnie sfinansowała KAI. Gdyż KAI, jaka jest, każdy widzi, ale nikt o tym nie mówi, a może należałoby wreszcie zacząć myśleć o tej agencji prasowej powołanej przez Episkopat jako o miejscu misyjnym przynoszącym koszty w złotówkach i zyski w duszach, a nie tylko jak o pewnej konieczności, która musi „jakoś sobie radzić”. Tym bardziej, że przecież informacje z KAI publikowane są nie tylko w katolickich mediach, ale także w tych całkiem świeckich i mających duży wpływ na kształtowanie opinii społecznej. Dlaczego tego nie wykorzystać, tworząc materiały agencyjne wychodzące trochę bardziej z kościelnej bańki i może nieco mniej napuszone i okrągłe, gdy mowa o relacjonowaniu poczynań i nauk biskupów? A gdyby robić je od razu tak, żeby potem redaktor w jednym czy drugim portalu nie musiał stawać na głowie, próbując przeformułować treść depeszy tak, by kogokolwiek z czytelników jednak choć trochę zainteresowało to, co w niej jest?
Po piąte, zrealizowałabym moje stare marzenie i przeszkoliłabym maksymalnie dużo katolickich instytucji, miejsc i inicjatyw ze zgrabnego i jakościowego komunikowania się z mediami. Dlaczego? Bo wciąż słychać narzekanie, że tak mało się w mediach pisze o katolickich wydarzeniach, ale nikt nie pyta, jaki wpływ na to ma mizerna jakość informacji prasowych, przysyłanych do redakcji i wymagających dużego nakładu pracy, by je można było bez wstydu wypuścić na łamach gazety czy portalu. Jasne, dziennikarze i redaktorzy powinni sobie poradzić, poszukać, zadzwonić i napisać, ale nie oszukujmy się: gdy na redakcyjnym dyżurze na zrobienie informacji o wydarzeniu mam dwadzieścia minut, a nie muszę informować o wszystkim, co się dzieje danego dnia, naturalnie wybieram to, co jest ciekawe, dobrze przygotowane i nie wymaga dokładania kolejnej godziny pracy, bo zwyczajnie tej godziny nie mam. Oto prosta teoria doboru naturalnego w newsach. Kto o niej nie wie, wyginie jak dinozaury.
A przecież ludzie Kościoła mogą się nauczyć takiego stylu i mocy komunikacji, jaki mają najlepsze marki świata. Że to jest czasochłonne i kosztuje? Niekoniecznie. Że trzeba się przekonać do czegoś nowego? Na pewno. Skoro coraz mniej jest w Kościele trendów estetycznych w tragicznym stylu comicsans, a coraz więcej dobrej jakości wizualiów, dlaczego nie możemy tego samego robić w przestrzeni treści? Przecież mówimy o "produkcie", który jest najwyższej jakości i wartości: o skutecznych rozwiązaniach ludzkich problemów, którymi są sprawdzone przez setki lat i miliony ludzi ewangeliczne podpowiedzi, jak żyć pełnią życia i mieć dobre, mocne relacje z ludźmi i Stwórcą. Taki kontent zasługuje na najlepszą oprawę, a my ubieramy go w znoszony fartuszek i stare buty i zastanawiamy się, czemu nikt się nim nie interesuje.
I jeszcze jedna istotna uwaga: te pomysły w żadnej mierze nie są krytyką działania aktualnego szefa Episkopatu, czyli abpa Gądeckiego. Chcę to wyraźnie zaznaczyć, zanim (i niechybnie) zostanie mi przypisana taka intencja. Od dawna przyglądam się relacji Kościoła i mediów; wiele rzeczy zwyczajnie mnie denerwuje, bo zależy mi na Kościele i z mojej perspektywy nie jest trudno ocenić, że w dość prosty sposób da się tu wprowadzić skuteczne i przynoszące dobro zmiany, i nie jestem jedyna, która to widzi i o tym mówi. Jestem jednak świadoma tego, że moją perspektywę tworzy moje unikalne doświadczenie życiowe i zawodowe i nie można się takiego doświadczenia spodziewać po naszym Episkopacie, formowanym do zupełnie innych zadań. I po to ten tekst – by trochę w synodalnym (sic!) duchu zainspirować do pomyślenia o Kościele i mediach inaczej niż dotychczas.
Skomentuj artykuł