Jeśli nie schizma, to co?
Sprzeciw części świeckich, teologów, księży a nawet biskupów i kardynałów wobec deklaracji Kongregacji Nauki Wiary zakazującej błogosławienia związków niesakramentalnych (zarówno homo, jak i heteroseksualnych) nie zaskakuje. Jest on jedynie przypomnieniem prawdy oczywistej: Kościół katolicki, tak jak wszystkie niemal wyznania chrześcijańskie, jest w tej sprawie - i w wielu innych - głęboko podzielony.
Akcja błogosławienia par gejowskich, jaka odbyć się ma w Niemczech (z zapowiedzią braku kar dla księży, którzy będą w niej uczestniczyć złożoną choćby przez biskupa Franz-Josefa Overbecka z Essen włącznie) 10 maja nie zaskakuje. Niczym zaskakującym nie są również słowa krytyki, jakie popłynęły wobec tego dokumentu z ust tak wpływowych europejskich kardynałów, jak na przykład Christopha Schönborna, a także zapowiedzi lekceważenia owego zakazu, jakie płyną z różnych stron - głównie zachodniego - Kościoła. Każdy, kto zna współczesny Kościół, kto śledzi to, co się w Nim dzieje, musiał być świadomy, że tak się skończy przypomnienie (bo przecież deklaracja ta nie jest niczym nowym) dotychczasowego, katolickiego nauczania. Gdyby - z drugiej strony - Kongregacja zdecydowała się w jakikolwiek sposób złagodzić to stanowisko (trudno mi sobie to wyobrazić bez głębokiej doktrynalnej, i to nie dotyczącej tylko kwestii moralnych, rewolucji, ale załóżmy to na chwilę) protesty również, by się pojawiły, a inna grupa katolików jasno i zdecydowanie odcięłaby się od tego stanowiska. Inni duchowni, by protestowali, a w mediach występowaliby inni kardynałowie. Niezależnie bowiem od tego, co obecnie oznajmi (bądź nie) Kongregacja Nauki Wiary czy nawet sam papież, to i tak podział, spór, problem, którego dotyczy takie oświadczenie będzie istniał. Tak jak istnieje on - choć z przesunięciami tematycznymi - przynajmniej od lat sześćdziesiątych XX wieku.
To wtedy, po opublikowaniu przez Pawła VI encykliki „Humanae vitae” rozpoczęły się ogromne protesty teologów, wtedy część z episkopatów wydała oświadczenia, że na ich terenie nauczanie papieskie na temat „kontroli urodzin” nie obowiązuje, wtedy na katolickich uczelniach zaczęto wykładać w ramach teologii moralnej poglądy, które z tymi proponowanymi przez Watykan miały niewiele wspólnego. Czy można było wtedy „przywrócić porządek”, jak postulują nawet obecnie niektórzy z komentatorów? Czy można była zatrzymać rozlewającą się doktrynalną rewolucję? Może tak, ale ceną byłaby jedność Kościoła. I nie chodzi tylko o to, że rzesza katolików odeszłaby od wiary (to i tak się stało), ale o to, że część z Kościołów lokalnych oderwałaby się od jedności z biskupem Rzymu. Obawa przed schizmą, rozłamem, podziałem (który mentalnie i tak się dokonał, ale jako że nie został potwierdzony „administracyjnie”, „organizacyjnie” - to o wiele łatwiej może zostać uleczony) ustawiała ostrożne działania kolejnych papieży. I św. Jan Paweł II i Benedykt XVI, choć - w sumie nieczęsto - dyscyplinowali niektórych teologów, niektórym odbierali prawo do nauczania (w praktyce miało to niewielkie znaczenie, bo na uczelniach amerykańskich czy niemieckich natychmiast powoływano dla „dysydentów” nowe katedry, a na ich wykłady nadal uczęszczali zarówno klerycy jak i studiujący teologię katoliccy księża), ale jednocześnie - w obawie o jedność - jak ognia unikali ostrych, administracyjnych decyzji. I to mimo iż podziały się pogłębiały, a katolicyzm - co doskonale pokazuje choćby encyklika „Veritatis splendor” był coraz mocniej teologicznie i filozoficznie podzielony.
Spór dotyczył zaś nie tylko antykoncepcji, ale również aborcji, oceny rozwodów, ponownych związków, aktów homoseksualnych, a z czasem błogosławienia związków jednopłciowych i wyświęcania na duchownych osób o trwale zakorzenionej skłonności homoseksualnej. Watykan miał w tej sprawie jednoznaczne stanowisko, ale część hierarchów, duchownych, teologów otwarcie z nim polemizowała, niekiedy je kwestionowała, a nawet odrzucała. I nic w tej sprawie się nie zmienia od ponad sześćdziesięciu lat. A może trzeba powiedzieć nawet mocniej: podział się pogłębia i nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić. Obie strony mają bowiem spójne uzasadnienia swoich poglądów, obie odwołują się do mocnych (choć odmiennych) filozoficznych założeń, obie szukają uzasadnienia w starszej tradycji chrześcijańskiej (choć odmiennie je interpretują), i wreszcie obie są przekonane, że prezentują jedynie słuszną i jedynie właściwą wizję katolicyzmu i są dla niego jedynym ratunkiem.
Spór ten dotyka jednak, i o tym również trzeba pamiętać, nie tylko katolicyzm, ale wszystkie wyznania chrześcijańskie. Od momentu, gdy w latach 30. Konferencja z Lambeth dopuściła pod pewnymi warunkami stosowanie antykoncepcji w Kościołach anglikańskich proces rewizji tradycyjnych założeń moralności chrześcijańskiej trwa. Część ze wspólnot protestanckich już dawno nie tylko dopuściła więc aborcję, ale i błogosławi kliniki aborcyjne. Małżeństwa homoseksualne czy ordynacja pastorska (a w przypadku episkopalian także biskupia) osób homoseksualnych też nikogo już specjalnie nie zaskakuje, choć budzi opór części protestantów, którzy albo tworzą własne wyznania albo walczą o kontrolę nad tymi, które już istnieją. Mamy zatem baptystów liberalnych i konserwatywnych, anglikanów tradycyjnych i postępowych, kongregacjonalistów (a tu podział często następuje na poziomie zborów, a nie organizacji) ultrakonserwatywnych i ultraliberalnych itd. Paradoksem jest przy tym to, że w pewnym sensie obecne spory sprawiają, że mimo różnic wyznaniowych bliżej jest do siebie konserwatystom z różnych wyznań niż konserwatystom i liberałom z tego samego wyznania (analogiczny proces widać po progresywnej stronie). Modelowanie mapy wyznaniowej dokonuje się na nowo.
I trzeba mieć świadomość, że debata jaka się obecnie toczy nie dotyczy „tylko” kwestii moralnych, ale również antropologii, pojmowania prawa naturalnego czy pochodzenia norm moralnych, rozumienia autorytetu Pisma Świętego, Tradycji, a nawet - to już w przestrzeni katolickiej - sakramentologii i eklezjologii. To wszystko sprawia, że nie ma prostego rozwiązania tego sporu. Założenia, z którymi podchodzą do niego rozmaite strony są bowiem fundamentalnie różne, odmiennie postrzegana jest postnowoczesność i wreszcie nie ma zgody, co do rozumienia nawet własnych tradycji wyznaniowych. Filozoficznie (nawet jeśli obie strony - przynajmniej w debacie katolickiej - odwołują się w pewnych kwestiach do Tomasza z Akwinu), teologicznie i wreszcie metapolitycznie mamy do czynienia z częściowo odmiennymi systemami myślenia, które łączy historia, wspólnota instytucjonalna, obrzędowość i - odmiennie interpretowana w pewnych kwestiach, ale jednak - tradycyjna dogmatyka. Tyle z perspektywy socjologicznej czy poznawczej, ale jest przecież jeszcze Komunia, której doświadczamy przystępując do Eucharystii, wspólnie tworząc Kościół.
I właśnie świadomość owej jedności, sięgającej głębiej niż bardzo istotny podział, sprawia, że nikt nie chce - inaczej niż to się dzieje w Kościołach i wspólnotach protestanckich o odmiennej eklezjologii - potwierdzonej schizmy, a może lepiej powiedzieć podziału. Uznanie, że nie mamy ze sobą już nic wspólnego, i że konieczny jest podział (jak to ma miejsce w Zjednoczonym Kościele Metodystycznym w USA) byłoby czymś całkowicie wbrew katolickiej tożsamości. Jedność jest wartością, a dokonany podział, utrwalony przez odrębne struktury, bardzo trudno jest uleczyć. I jak się zdaje dlatego kolejni papieże akceptowali i akceptują realny głęboki podział, negowanie a przynajmniej dalece odbiegające od „rzymskiego” interpretowanie pewnych praw wiary czy moralności, a co najwyżej próbują delikatnie korygować najbardziej drastyczne przejawy owej różnicy. Papież Franciszek próbuje też dokonać swoistej decentralizacji Kościoła, co miałoby ułatwić załatwianie pewnych spraw poniżej Watykanu, tak by - z jednej strony zachować jedność, a z drugiej przynajmniej częściowo dokonać instytucjonalizacji realnych różnic. Źródeł tej decyzji można zaś upatrywać nie tylko w teologicznych inspiracjach samego Ojca świętego (a te są, jak się zdaje jednak nieco bardziej „progresywne” niż u jego poprzedników), ale także w uznaniu, że wspomniane podziały wpisane są na trwale (a przynajmniej na długi czas) w katolicyzm, że żadna ze stron w dającej się przewidzieć przyszłości owego sporu nie „wygra” i nie wykluczy z Kościoła odmiennie myślących. To zaś wymaga wypracowywania form „jednania odmienności”, symfonii odmiennych poglądów, a niekiedy zachowania jedności wbrew realnemu podziałowi.
A spór, o którym mówimy jest tylko jednym z wielu, który dzieli i nadal będzie dzielił Kościół katolicki. Odmienność kontekstów kulturowych i cywilizacyjnych, w jakich przyszło żyć katolikom, wymóg inkulturacji, coraz mocniej oddalające się od siebie sposoby przeżywania wiary, to wszystko sprawia, że decentralizacja i akceptacja różnorodności staje się wymogiem chwili. Tyle, że w tym wszystkim istotne jest także to, by nie zrezygnować z szukania Prawdy. Tam, gdzie zabraknie tego ostatniego, tam ostatecznie staniemy się „solą, która utraciła smak”. I o tym zagrożeniu też trzeba pamiętać.
Skomentuj artykuł