Jestem zmęczona tym, co się dzieje w Kościele
Wszystko zaczęło się już prawie rok temu, kiedy w kinach pojawił się "Kler". Wokół filmu było bardzo dużo szumu. Potem wróciliśmy do codziennych "aferyjek". Z ostatnich pamiętam sąd na Judaszem i tęczową Maryję. Przy każdej z takich sytuacji zadawałam sobie pytanie: czym my się zajmujemy?
Czy oglądałaś i co o tym myślisz?
Kiedy pojawił się film Tomasza Sekielskiego "Tylko nie mów nikomu", to były najczęstsze pytania, które słyszałam. Z różnych kurii posypały się kolejne oświadczenia. W internecie każdy chciał wyrazić swoje zdanie. Jedni się buntowali, inni byli przejęci, było wiele emocji. My sami już drugi tydzień publikujemy wiele informacji na ten temat.
Pierwszy tydzień był trudny i męczący, drugi tydzień jest już tylko męczący. I nie chodzi o to, że zbyt dużo o tym piszemy, ale o to, że ciągle pojawia się tak wiele nowych informacji. Coraz więcej pokrzywdzonych zaczyna ujawniać swoje historie, coraz więcej duchownych zaczyna krytycznie mówić o hierarchach Kościoła, coraz więcej świeckich wyraża swoje oburzenie i złość.
"Nigdy nie było mi tak trudno być w Kościele"
W ostatnią niedzielę mąż wyciągnął mnie na "dwunastkę" do dominikanów. Dla mnie te msze były często za trudne i zbyt intelektualne. Kiedy ojciec Kłoczowski podszedł do ambony i usłyszałam: "Muszę się z wami czymś podzielić", zamarłam. Potem przyznał, że jeszcze nigdy nie było mu tak trudno być w Kościele i być Kościołem.
Muszę przyznać, że usłyszenie takich słów od zakonnika, który jest w zakonie od 56 lat, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. To nie jest człowiek, który niewiele przeżył. To nie jest człowiek, który niewiele wie. To nie jest człowiek, który nie ma autorytetu. Wtedy dotarło do mnie, że skoro coś takiego mówi ktoś z tak dużym doświadczeniem, to naprawdę jest źle, to naprawdę jesteśmy w kryzysie. Kiedy wychodziliśmy z kościoła, słyszałam jeszcze rozmowy ludzi o kazaniu. Chyba nie spodziewali się tak trudnych słów, podobnie jak ja.
Chodzi o miłość
Ostatnio zastanawiałam się nad tym wszystkich w kontekście Ewangelii, a konkretniej słów Pana Jezusa: "to jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak ja was umiłowałem" (J 15, 12). Zrozumiałam, że wszystkie najgorsze dramaty na świecie dzieją się z braku miłości, a wszystkie najpiękniejsze wydarzenia na świecie - z dawania miłości. To takie zgrabne określenie, ale czy wiemy o jakiej miłości mówimy?
Pan Jezus nie uczy nas miłości, która jest łatwa, prosta i przyjemna, zresztą, żadna miłość w dłuższej perspektywie taka nie jest. W pełni rozumiana miłość to także momenty pokazywania prawdy. To jest odpowiedzialność miłości - pokazywanie miejsc, które są trudne; które wymagają gruntownej zmiany; które są niedopuszczalne; których nie chcemy tolerować.
Po drugie, Pan Jezus niczego za nas nie zrobi. On nas popycha do aktywności, do zmian. Nie jest Bogiem bierności, jest Bogiem zachęcającym do aktywności i pozostawiającym wolność wyboru. Czy On powstrzymał Judasza? Czy On sprawił, że Piotr nie zaparł się trzy razy? Nie, nic z tych rzeczy. Daje nam wskazówki, pokazuje, gdzie warto pójść, co warto zrobić, a resztę zostawia nam.
Być dla innych i być z innymi
Kiedy myślę o definicji miłości, do głowy przychodzą mi siostry z Broniszewic i kardynał Konrad Krajewski. Dopiero co skończyłam książkę o siostrach. To, co zrobiły i to, czym się teraz zajmują to jest miłość. Czy ona jest prosta? Nie. Czy jest prawdziwa? Jak najbardziej. Dlaczego? Dlatego, że one są dla swoich Chłopaków. One są ze swoimi Chłopakami. Wydaje się, że to niewiele, ale kto z nas potrafiłby każdego dnia zajmować się tymi, z którymi nieraz trudno jest się po prostu porozumieć? Kto z nas miałby siłę, żeby jeździć na wiele kwest i prosić o pieniądze? Kto z nas chciałby się zająć kimś, kto cztery razy został porzucony? Kimś, kogo rodzice oddali? Kto z nas miałby w sobie taką odwagę, żeby nie oceniać tych rodziców?
Drugą definicją miłości jest kardynał Krajewski, który ostatnio pomógł 500 osobom żyjącym bez prądu od tygodnia, wśród nich były dzieci i kobiety w ciąży. Uruchomił prąd, choć wiedział, że to przestępstwo. Mówił o tym w jednej z homilii: "nie byłem pijany, nie byłem pod wpływem narkotyków, to jest rzecz związana z Ewangelią (…) Kiedy jesteśmy pod wpływem Ducha świętego, nic nas nie obchodzi". Podkreślał, że Ewangelia jest bardzo radykalna i że go niszczy. Kto z nas odsuwa na bok swoje potrzeby, żeby zadbać o innych? Kto z nas ryzykuje swoją wolnością?
Interesuje mnie tylko Kościół miłości
Marzy mi się Kościół miłości, który jest dla drugiego człowieka i razem z nim. Taki, który wskazuje Jezusa i podąża Jego śladami. Który wie, gdzie szukać "drogi, prawdy i życia". No właśnie, taki, który jest życiodajny, a nie śmiercionośny. Kościół przynosi życie, kiedy przyjmuje każdego i daje mu nadzieję. Kościół uśmierca wiernych, kiedy... ich po prostu nie widzi. Marzy mi się Kościół, który jest uosobieniem miłosiernego samarytanina: "gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go" (Łk 10, 34).
Nie wiem, czy jest szansa na takie zmiany, ale wiem, że są ludzie, miejsca i przestrzenie, które pokazują nam, jak "robi się" miłość i to ich możemy się łapać jak "kół ratunkowych". A potem może "pewnego dnia Duch Święty przewróci kopniakiem stołek i trzeba będzie zaczynać wszystko od początku".
Julia Bondyra - dziennikarka i redaktorka portalu DEON.pl, prowadzi bloga wybieramymilosc.pl
Skomentuj artykuł