Już nie potrzebujemy dziurki od klucza
Tu nie ma rumieńca wstydu w chwili przyłapania przy dziurce od klucza. Jest akceptowana, perwersyjna przyjemność z hedonistycznego podglądactwa. Czy to nie dowodzi - w większym stopniu niż np. zgoda prawna na in vitro - jakiejś klęski chrześcijaństwa? Katolicyzm wydaje się nie mieć wpływu na rozwój rozrywki opartej na niskich pobudkach - i jeszcze niższych instynktach.
Wreszcie mogę odetchnąć. Po czterech miesiącach robotnicy zdemontowali rusztowanie, które pewnego upalnego dnia oplotło kamienicę niczym bluszcz. Na rusztowaniu wisiała gęsta siatka, okna zaklejono matową folią.
Przez tydzień, dla ochrony, były zasłonięte pilśniowymi płytami i ogarnął nas mrok. Niniejszym wyrażam szczery podziw dla mieszkańców sfer polarnych, którzy przez długi czas w roku są pozbawieni światła słonecznego. Lecz remontowa "depresja", jak się okazało, wcale nie była czymś najgorszym. Przebiło ją doświadczenie bycie niechcący podglądanym.
Przyszedł bowiem taki etap prac, że foliowe osłony na szybach zniknęły (ufff), lecz panowie i panie na rusztowaniu zostali... Mieszkając powyżej parteru, nie widuję na co dzień ludzi spacerujących za oknem "na wyciągnięcie ręki". To było coś nowego - ów przemykający tłum. Gdyby jednak "kładka" była tylko pasem ruchu, dyskomfort nie miałby podstaw (poza stukaniem młotka od 7 rano itp.)! Gorzej, gdy ktoś kuł czy szorował ścianę przy oknie - na wprost biurka. Lub pracował kładkę wyżej, fundując mi kilkugodzinny pokaz machania nogami. W takich sytuacjach nadpływała natrętna jak letnia mucha myśl: skoro ja widzę ich, to czy oni mnie też?
Hm, wiszą firanki. Zasłonięcie okien odpada, mam dość siedzenia w ciemnościach. Biorąc na logikę, mogą mnie nie widzieć, ja patrzę pod światło. Lecz wystarczy, że zaświecę lampę przy biurku - i sytuacja się odwraca. A w starych kamieniach nie da się pracować bez lampki w ciągu dnia. Urok starych, solidnych murów. Narażam się na ryzyko, że ludzie krzątający się po rusztowaniu będą mnie swobodnie obserwować w mojej prywatności. A przecież: "My home is my castle!"
Dzielnie pracujemy. Każdy z nas wypełnia obowiązki i udaje, że nic mu do postaci z drugiej strony. Tkwimy w niezręcznym tête-à-tête.
Incydentów nie odnotowano - ale faktem pozostaje, że chciany remont przyniósł nam niechcianych towarzyszy codzienności. Czego się nie robi dla odrestaurowania ścian!
W tym przypadku nie jest bowiem istotne, czy ktoś kogoś podglądał. Ważna jest świadomość, że gdyby chciał, to bez przeszkód by mógł. Paradoksalnie, uważam to za inspirujące doświadczenie. Rzadko snujemy refleksję nad znaczeniem bariery, które oddziela przestrzeń prywatną od tej dostępnej dla osób postronnych. Dopóki nie zostanie naruszona, nawet jej nie dostrzegamy. Ba - zaglądanie przez zbyt odsłonięte okna, uchylone drzwi czy staroświeckie dziurki od kluczy uważamy za rzecz naturalną i zabawną - o ile dotyczy intymności innych. Podglądanie, tak samo jak będąca jego owocem plotka, od wieków należy do najbardziej popularnych i ekscytujących rozrywek homo sapiens.
Kiedyś było to zjawisko typowe dla niewielkich społeczności, w których wszyscy się znali. Ale rozwój nowych technologii tak poszerzył nasze możliwości, że dzisiaj nabrało charakteru masowego. Postęp techniczny jest bezsporny, moralny - co najmniej wątpliwy. Widać to po różnej maści programach "reality show", które od czasu Big Brothera - za pośrednictwem pilota i monitora - na stałe zagościły w domach Polaków.
Miliony ludzi napawają się widokiem wnętrz pucowanych przez dziwną panią domu; kuchni wywracanych do góry nogami przez restauratorkę; mężczyzn, którzy wymieniają się żonami; rodziców nie radzących sobie z wychowaniem dzieci. Są programy o ludziach chorych lub ze zdeformowanymi ciałami, otyłych zrzucających wagę, kochankach bijących się z poprzednimi partnerami swoich partnerek, pannach walczących przed kamerą o męża, smakoszach udających, że potrafią gotować itd. Można też niczym się nie wyróżniać, a po prostu sprzedać swoją zwyczajną historię za odpowiednią sumę.
W wielu komercyjnych stacjach nie znajdziemy sztuk teatralnych czy zbyt ambitnych adaptacji literatury pięknej. Królują za to seriale z gatunku docu reality. Grają w nich amatorzy, produkcja jest szybka i tania. "Dzieła" nie mają walorów artystycznych. Powstają, bo mają widownię - generują zysk. Polacy uwielbiają podglądać perypetie (najlepiej podboje miłosne) "przeciętnych ludzi" na wakacjach, "autentyczne" rozprawy sądowe, w czasie których członkowie rodziny obrzucają się błotem czy choćby wpadki kursantów prawa jazdy lub wlepianie mandatów przez drogówkę. Patrzenie na ludzką nędzę moralną i duchową zaspokaja ciekawość i poprawia nastrój.
Reality show i docu reality łączy przemiana widza z odbiorcy programu we wścibskiego "podglądacza". Im bardziej naruszana jest prywatność uczestników, im bardziej drastyczne sceny można podejrzeć, tym wyżej skaczą słupki oglądalności. Im bliższy życia wydaje się serial, w tym większym stopniu ma się wrażenie podpatrywania domu sąsiadów. Fabuła jest zbytkiem (niedługo może być zabytkiem...). Istotą rozrywki staje się wchodzenie z kamerami, czyli butami za próg innego. Granice się przesuwają, kultura podglądania obejmuje coraz szersze obszary bytowania. Ekran jest oknem zbiorowego podglądacza.
Tu nie ma rumieńca wstydu w chwili przyłapania przy dziurce od klucza. Jest akceptowana, perwersyjna przyjemność z hedonistycznego podglądactwa. Czy to nie dowodzi - w większym stopniu niż np. zgoda prawna na in vitro - jakiejś klęski chrześcijaństwa? Katolicyzm wydaje się nie mieć wpływu na rozwój rozrywki opartej na niskich pobudkach - i jeszcze niższych instynktach.
Skomentuj artykuł