Kampania antypowołaniowa rozkręca się w najlepsze. Co na to katolicy?
Księża to bezrefleksyjni buce łamiący prawo, a małżeństwo wpędzi cię w nieszczęście. Tak mogłabym streścić przegląd prasy z ostatnich kilku tygodni, nadszedł bowiem sezon kampanii antypowołaniowej i z szaf wyciągane są opowieści o księżach (im gorsze, tym lepsze) oraz łzawe listy do redakcji o tym, jak to „byłam w nim taka zakochana, a teraz po ślubie już nie możemy się dogadać”.
Ta obserwacja nie zdziwi nikogo, kto przygląda się mediom i jednocześnie zna kościelny, roczny kalendarz. Nie winię nawet do końca samych mediów: to jasne, że gdy linia programowa redakcji jest przeciwreligjna, ale ludzie chcą czytać teksty o Kościele, jedynym wyjściem jest pisać o tym, co jest naraz kościelne, a jednocześnie szokujące, złe albo niewydarzone.
Przewidywalność budzi za to czasem ironiczny śmiech: jest Wielkanoc, więc na pewno pojawi się tekst o proboszczu krzyczącym na parafian i dzwoniących za głośno dzwonach. Jest Boże Ciało? Niechybnie pokaże się seria „listów do redakcji” o tym, jak to katolicy niszczą roślinność i jak bardzo paraliżuje ruch w niedzielę przed południem godzina krążenia po osiedlowych alejkach. Jest maj? Koniecznie trzeba pokazać aktualny cennik usług komunijnych i ślubnych i poekscytować się gburem z kancelarii parafialnej. Czas rekrutacji do seminariów? Jedziemy z fragmentami książek, w których pojawia się w roli antybohatera ksiądz, a także z wyznaniami byłych księży, z komentarzami tych niedoszłych oraz z oburzonymi głosami czytelników, narzekających na swoich proboszczów, biskupów i system. Wakacje? Na pewno da się wyciągnąć coś szokującego z letnich wyjazdów dla dzieci i młodzieży, organizowanych przez kościelne instytucje - albo przypomnieć skandal sprzed roku czy dwóch. W tle wszystkich tekstów – księża, księża, księża. Medialny klerykalizm, który ma na celu jedno: zniechęcić, zniesmaczyć, przekonać, że nie warto. Że kapłaństwo odchodzi, że nie ma sensu, że nie ma w nim nic dobrego. Trochę więcej sympatii budzą jeszcze zakonnice, bo da się wycisnąć trochę emocji z ich problemów i usługiwania klerowi, a nie ma tylu złych historii ze skandalami w tle.
To samo dzieje się w temacie małżeńskim: już nawet nie ślubno-kościelnym, ale w ogóle w kwestii długotrwałego, pozytywnego związku kobiety i mężczyzny. To, że kryzysy można przejść, że w każdym związku się zdarzają, że praca włożona w siebie przynosi dobre efekty, że można budować trwały, bezpieczny, mocny, pełen miłości związek na całe życie – o tym pisać nie można. Trzeba za to pokazywać zdrady, rozpady, rozwody, złe relacje, brak dojrzałości i pracy nad sobą i nieuchronność końca miłości, nawet jeśli na starcie była wielka i piękna. A potem odpowiedniej grupie wiekowej kobiet pokazuje się seria tekstów o tym, jak dbać o siebie, jak rozpoznać toksycznych ludzi i jak odzyskać wolność. I tak kółko. I tak bez końca, aż wgra się nam w podświadomość cicha, nie nasza myśl, że małżeństwo nie może się udać i że nikomu się to nie udaje, a nawet jeśli tak to wygląda, to tylko pozory. I ten cichy szept: to się musi zepsuć, nie oszukuj się.
Pełzająca, oparta na emocjach i półprawdach kampania antypowołaniowa rozgrywa się właśnie na naszych oczach. Po kropelce, po akapicie, po małej historii sączy się przekonanie, że wartości, na których można budować dobre życie, są już przeszłością. Że w naszym życiu, naszym teraz, to jest już niemożliwe. Że jeśli się udaje, to nielicznym, więc nie ma co nawet próbować, nieważne, jak pięknie się zaczynało i ile nadziei mieliśmy.
A w roli refrenu mamy: odpuść, nie wierz, że się uda, myśl o sobie, myśl o sobie. Nie marnuj życia, nie próbuj tego rozwiązać, ekspert mówi, że to nie ma sensu, patrz, tu jest cytat. Nie myśl, że da się inaczej, to złudzenie, nie będziesz szczęśliwa jako żona, nie będziesz spełniony jako mąż, nie będziesz szczęśliwy jako ksiądz. Nie warto, nie warto.
Ze smutkiem stwierdzam, że po kilku latach takiej narracji ona zaczyna działać i że nie bez znaczenia jest tu też odejście wielu Polaków od Kościoła i od kluczowych wartości. Sądząc po coraz bardziej pesymistycznych „listach do redakcji” i często poruszanych tematach pokazujących erozję relacji, życiowy smutek i utratę poczucia sensu – naprawdę jest źle. Naprawdę rośnie liczba ludzi, którzy nie potrafią mieć spełnionego, szczęśliwego życia i którzy są przekonani, że nie znajdą na to przepisu w Kościele – bo księża są źli, świeccy tępi i konserwatywni, hierarchowie chciwi i pełni hipokryzji, a zasady dobrego życia wzięte żywcem ze średniowiecza. Coraz większa część społeczeństwa zaczyna uznawać to za prawdę i nawet nie zastanawia się nad tym, czy są dowody na to, że jest inaczej – a jednocześnie za pewnik brane są opowieści medialne i wskazówki youtube’owych domniemanych mędrców.
Tym bardziej boli, że my, katolicy, stanowiący wciąż większość w Polsce, dajemy się zakrzyczeć i nie umiemy robić takich treści, które skutecznie dotrą do ludzi z dobrą wiadomością: że życie da się wygrać i w małżeństwie, i w kapłaństwie, i w innych życiowych rolach. Że przestrzegając zasad Ewangelii, osiąga się spokój i szczęście.
Mam czasem wrażenie, że tęsknimy za tym spokojem, z jakim żyło się jeszcze kilkanaście lat temu, i próbujemy przeczekać te dziwne akcje mediów nieprzychylnych naszym wartościom, bo wciąż wierzymy, że społeczeństwu wróci rozsądek i że wszystko „zrobi się samo”. Że ktoś nas znowu wyręczy w mówieniu o tym, jak dobre może być życie według naszych zasad, bo przywykliśmy do tego, że mówią o tym osoby duchowne i to ich obowiązek. I choć coraz więcej widać świeckich prosto i jasno mówiących o swoich życiowych wyborach i zasadach i o dobru, jakie z tego jest, to mocno czuję, że potrzeba nam porządnego ocknięcia się z tego wygodnego letargu i pokazania, że wciąż tu jesteśmy i że On też z nami tu jest. Że w Kościele, w wierze, w Ewangelii są odpowiedzi na te pytania, które tak przygnębiają i odzierają z sensu nasze społeczeństwo: czy jestem coś wart? czy moje życie ma sens? jak mogę wyjść z kryzysu? czy istnieje prawdziwa miłość, prawdziwa przyjaźń? czy jest nadzieja na pokój, na ład, na koniec tych wszystkich kłótni i frustracji, które dzielą ludzi?
Mamy odpowiedzi. Mamy działające narzędzia. Mamy instrukcje dobrego życia. Mamy po swojej stronie Wszechmogącego. I dajemy się uciszać tym, którzy – z intencją lub bezmyślnie – pokazują nam w Kościele i poza nim tylko zło, rozpad, rozpacz i dają wskazówki od ekspertów jak plasterki na złamaną nogę. My wiemy, jak ją skutecznie wyleczyć – a mimo to coraz bardziej milczymy i chowamy się w sobie. Nie umiemy tupnąć nogą, podnieść głosu. Jakbyśmy się bali.
I nie: nie chodzi o to, żeby udawać, że jest ślicznie i milczeć o tym, co nam w Kościele nie wychodzi i wymaga natychmiastowej naprawy, pokuty i zadośćuczynienia. Chodzi o to, by w narracji o świecie przywracać równowagę i nie dawać się zagłuszyć antypowołaniowej kampanii, która na naszych oczach rozkręca się w najlepsze, głosząc kłamstwa o naszych wypróbowanych wartościach i kradnąc nadzieję na to, że życie może być spełnione mimo przeciwności.
Skomentuj artykuł