Komu przeszkadza dziecko?
Jakiś czas temu rozmawiałam ze znajomymi o pomyśle wybudowania osiedla, na którym mogliby zamieszkać wyłącznie ludzie bezdzietni. Pomysł o tyle oryginalny, że z jednej strony dzieci generują sporo hałasu, który nosi się często nie tylko w bloku, ale i na pół osiedla (stwierdzam, jako mama!).
Jest też jednak druga strona. Czy takie rozwiązanie w rzeczywistości jest tym rodzajem „spokoju”, którego ludzie szukają? Czy odcięcie się od dzieci da im wyciszenie i spełnienie, którego potrzebują?
Pozostają również dylematy praktyczne, bo co jeśli właścicielka mieszkania zajdzie w ciążę albo zaprosi na wakacje siostrzeńca, bratanicę? Co jeśli bańka pęknie, bo pomimo założenia, że bez dzieci komfort jest większy, życie bez nich za sąsiedzką ścianą niewiele się zmieni?
Pomysł jednak nie jest odosobniony. Mamy już restauracje wyłącznie dla dorosłych, ostatnio spotkałam ofertę takiego pensjonatu. Wielu plażowiczów narzeka na biegające dzieci, które sypią piaskiem na ciało świeżo nasmarowane oliwką. Niejednemu na plaży przeszkadza też hałas, gdy najmłodsi głośno pluskają się w wodzie. Moje dzieci niejednokrotnie były też „niemiłym wrzodem” w kościele.
To wszystko jest dla mnie pewnego rodzaju wyzwaniem. Rozumiem tych, którzy chcą żyć w ciszy, spokoju, bez hałasów i fochów małego człowieka. Sama czasem mam dość, po całym dniu walki z żywiołem. Bezludna wyspa jest wtedy moim jedynym pragnieniem! Z drugiej strony patrzę na moich synów i myślę o tym, że mają takie samo prawo jak ja być na plaży, w kościele, w restauracji. Mają prawo korzystać z rzeczy, które oferuje się ludziom.
Jako mama staram się uczyć moich synów pewnej wrażliwości – ktoś mieszka za ścianą, ktoś leży na kocyku obok, w kościele obowiązują pewne normy zachowania. Mimo to czasem dziecko zwyczajnie jest… dzieckiem i wtedy pojawia się problem.
Mamy półmetek wakacji. Odliczam niedziele do ich końca. Dlaczego? W większości parafii nie ma w czasie letnim mszy dla dzieci. Oznacza to tyle, że wchodząc do świątyni z dwójką moich małych gaduł, czuję na sobie czasem spojrzenia starszych wiernych. Ostatnio było to spojrzenie z wyrzutem, bo jakże to przyjść do kościoła na poranną mszę? Zakłócać święty spokój tych, którzy nie chcą dzieci w kościele, nawet jeśli idą do ławki w ciszy i spokoju. Najtrudniejsze dla mnie są momenty, gdy jakieś dziecko zaczyna chodzić i ludzie wokół niego zwracają mu uwagę. Czy naprawdę tak trzeba? Czy nie lepiej się przesiąść, skoro mnie ten mały wierny rozprasza?
Mój mąż kilka razy usłyszał w parafialnym kościele, że z takim chodzącym dzieckiem to „na plac zabaw, a nie do kościoła”. Mimo, że chodził w przedsionku, w ciszy, a w środku nie brakowało miejsca dla nikogo…
Trzy tygodnie temu przeżyłam pewną sytuację, która dziś jest dla mnie hamulcem. Zamiast zwracać innym uwagę, przesiądę się w inne miejsce. Mój przedszkolak był przeziębiony, więc poszłam sama na mszę, a mąż pojechał na inną ze starszym synem.
Co czułam idąc do kościoła? Fajnie tak samej, rano... Będzie można się skupić, pomodlić. Spokojnie, bez absorbujących uwagę dzieci, w niedzielę. Luksusy! Wszystko szło zgodnie z planem do czasu, gdy przede mną usiadła starsza pani z małym chłopcem. Mały bardzo przypominał mi mojego syna - torpeda. Babcia robiła co mogła, byle by innym nie przeszkadzać w mszy. Szczerze mówiąc ten mały chłopiec strasznie mnie rozpraszał i irytował, musiałam mocno się skupić, by wychwycić słowa kazania, które zakłócał swoim "chcę autko!". Widziałam jednak, jak jego babcia się stara. Widziałam, jak ludzie na nią patrzą.
Pomyślałam sobie wtedy: wiem, co ona czuje. I kurczę, jaka ona jest dzielna. Przecież jest jakieś 30 lat starsza ode mnie, a jeszcze go nie rozerwała, ale dzielnie go przytula i robi, co może... Podczas Komunii przyszła do mnie myśl, by do niej podejść i powiedzieć, że jest dzielna.
Stoczyłam w środku walkę, bo nie jestem z tych, którzy zaczepiają obcych ludzi. Podeszłam, powiedziałam, że widziałam jak się stara i wiem, jak to jest trudne i że zwyczajnie ją podziwiam. To, co usłyszałam zwaliło mnie z nóg... „Jestem jego babcią, jego mama nie żyje".
Mój świat się wtedy na chwilę zatrzymał…
Nie wiem, gdzie jest dziś moje serce. Czy zawsze będę akceptować obecność najmniejszych tam, gdzie będę chciała się wyciszyć, odpocząć, załatwić coś szybko i bez fochów. Nie wiem, na ile jestem otwarta na dzieci innych, gdy swoich czasem mam w zdecydowanym nadmiarze.
Staram się jednak patrzeć szerzej, bo może się okazać, że opiekun tego małego człowieka zwyczajnie nie ma innej opcji. Musi wziąć go ze sobą, albo nie załatwi nic przez wiele dni z rzędu.
Czy jest we mnie tyle wolności, by czasem poświęcić mój spokój, by inni mogli w ogóle jakoś egzystować? Czy jestem w stanie usiąść w innej ławce, skoro czyjeś dziecko mi przeszkadza? Czy raczej będę na nie patrzeć wzrokiem, który zabija? Czy pozwolę dziecku być dzieckiem, a rodzicowi rodzicem? Czy nauczę się patrzeć na innych, jak na ludzi z potrzebami, pragnieniami, a czasem z bardzo trudną codziennością i ich zwyczajnie przyjmować? Nawet się czasem uśmiechnąć… Dla pokrzepienia i dodania sił. Czy nie warto?
Skomentuj artykuł