Komunia dla rozwodników?
Sam, będąc rozwodnikiem i żyjąc w związku niesakramentalnym, choć z pozoru powinienem takiemu stawianiu sprawy przyklasnąć, wiem dokładnie (właśnie z racji mojego niewesołego doświadczenia), że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana.
Obserwuję z mocno mieszanymi uczuciami, jak media relacjonują dyskusję w Kościele o komunii dla rozwodników. Z nierzadką we współczesnym dziennikarstwie prostotą dzielą strony na konserwatywny zamordyzm i postępowe zrozumienie dla pojedynczego człowieka. Tymczasem sam, będąc rozwodnikiem i żyjąc w związku niesakramentalnym, choć z pozoru powinienem takiemu stawianiu sprawy przyklasnąć, wiem dokładnie (właśnie z racji mojego niewesołego doświadczenia), że sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Choć nie jestem teologiem ani jurystą (a oni to pewnie widzą w jeszcze większym zbliżeniu, więc tym samym w jeszcze większej komplikacji).
Bo z jednej strony: choć Ewangelia wyraźnie mówi, że jedynie grzech przeciwko Duchowi Świętemu jest niewybaczalny, przepisy (!) tak jakby dorzucały do niego cichaczem jeszcze jeden: dopuszczenie do rozpadu małżeństwa. Choćby człowiek niegdysiejszych decyzji szczerze żałował, a w nowym związku żył od lat najprzyzwoiciej, jak sobie można wyobrazić, to jeśli kiedyś wziął ślub, nawet kilkadziesiąt lat temu, to nie ma odwołania, teraz żyje w grzechu. (Pomijam możliwość “unieważnienia małżeństwa" i przepis o zezwoleniu korzystania z sakramentów pod warunkiem powstrzymania się od seksu w nowym związku, bo nie chcę w dygresjach zgubić istoty sprawy. Oba te wyjścia budzą zresztą moją irytację, której się nie chcę teraz poddawać).
W dodatku nie różnicuje się tu losu ludzi, którzy odeszli z własnej woli i tych, którzy zostali opuszczeni. A poczucie sprawiedliwości dość powszechnie chyba podpowiada, że to nie jest to samo. Tymczasem także komuś, czyją dobrą wiarę nadużył współmałżonek, Kościół mówi: żyj samotnie, albo będziesz równie grzeszna(y), jak on(a).
Tylko że… Po pierwsze: trzeba by ustalić, czy możliwość zawierania związku małżeńskiego to w chrześcijańskiej wizji świata przywilej, czy prawo. Prawa odbierać się nie powinno, ale przywilej można utracić. Kościół, w którym decydujący głos mają pozostający w stanie bezżennym mężczyźni, zdaje się mówić, że przywilej. Tak?
Po drugie, co bardziej kłopotliwe: “dwoje potrzeba do tanga". Oczywiście na ogół jest tak, że do formalnego rozstania dochodzi z inicjatywy jednej strony. Ale czy inicjatywa to na pewno to samo, co wina? Czy porzucone żony i porzuceni mężowie, gdy już minie pierwsza rozpacz i palące poczucie krzywdy, zawsze dochodzą do wniosku, że nie mają sobie nic do zarzucenia? A jeśli nawet dochodzą do takiego wniosku, to zawsze słusznie?
Po trzecie: przez jakiś czas po rozstaniu naprawdę byłoby dobrze powstrzymać się przed “układaniem sobie życia na nowo". I to zarówno z powodów, dających się uzasadnić czysto religijnie, jak z takich, które tłumaczy całkiem świecka psychologia. Chyba zwłaszcza mężczyźni mają skłonność do pospiesznego pocieszania się nowym związkiem, do udowadniania sobie, że nie są tacy ostatni - i pozostając jeszcze w porozwodowym szoku podejmują decyzje, których, kiedy szok przejdzie, nie umieją podtrzymać. Poza tym odchodzący współmałżonek może przecież po jakimś, niedługim czasie oprzytomnieć i chyba jednak (z punktu widzenia chrześcijanina) byłoby dobrze, żeby miał gdzie wrócić, jako syn czy córka marnotrawna. To, co prawda, zależy bardzo od tego, jak się zachowywał(a) “na odchodnym" i od heroizmu tej strony, która miałaby go (ją) przyjąć z powrotem. No i od upływu czasu, bo po kilku latach, czy już z pewnością po kilku dekadach trudno sobie wyobrazić taki “come back" na poważnie. Choć i to się zdarza (znam co najmniej jedną taką historię).
Po czwarte: wprawdzie jestem za tym, żeby wciąż pytać, jak niezmienne normy mają się realizować w nowych czasach, ale jednocześnie pewne kwestie wydają się sformułowane przez tekst źródłowy dla chrześcijaństwa, czyli Ewangelię, na tyle wyraźnie, że “nie ma ruchu" bez zamienienia fundamentów naszej religii w ruchome piaski. Bardzo mnie interesuje - a tego nie wiem - w jaki sposób uzasadnia swoje rozstrzygnięcia, odmienne od rzymskiego katolicyzmu, Kościół prawosławny, bo nauczanie Jezusa w kwestii nierozerwalności małżeństwa wydaje się rzeczywiście jednoznaczne.
I po piąte wreszcie. Nim to napiszę, chciałbym zadeklarować jasno: mnie się tak życie ułożyło (nie to, że samo, bo wiele w tym moich błędów i draństw), że kompletnie nie nadaję się na Katona. Ale, będąc “smutny i sam pełen winy" widzę przecież, jak wiele jest rozwodów. Jak iluzoryczne są słowa wypowiadane nie tylko w kościele ("ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci") ale i w USC: “przyrzekam, że uczynię wszystko, aby moje małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe". Srali muchy, będzie wiosna, jak się mówiło w moim dzieciństwie - ludzie robią, my robimy nie tylko dalece nie wszystko, ale nieraz nic prawie. Często zresztą nic nie deklarujemy, tylko żyjemy na kocią łapę. Państwo nie jest stróżem sumień swoich obywateli, więc przed kandydatami na rozwodników trudności nie piętrzy, a teraz jeszcze w wielu krajach rozważa się albo już wprowadza ułatwienia dla związków partnerskich, z czego korzystać mieliby nie tylko homoseksualiści, ale i heterycy, którzy nie chcą sobie obiecywać zbyt wiele. Czy w tej sytuacji Kościół rzeczywiście ma zmiękczać swoje stanowisko? Chcąc ochronić pojedyncze osoby, niesprawiedliwie odsunięte od sakramentów, zrezygnować z klarownie sformułowanej zasady?
Lecz znów z tej pierwszej strony: rozwodnicy to ludzie, którzy kiedyś w życiu nie sprostali tej zasadzie. I właśnie im odmawiać sakramentów, które są, jak wierzymy, pokrzepieniem duszy? Tych najsłabszych odsuwać od sakramentu pojednania i od Komunii?
Więc jako rozwodnik - który widzi sprawę “stereo i w kolorze", bo przecież w okresie, gdy się nie czułem katolikiem, udało mi się tak narozrabiać, że mam za sobą DWA nieudane małżeństwa (jedno krótkie) i wiem zarówno, jak to jest być porzucanym, jak i porzucającym - nie mam tu wobec mojej wspólnoty szczególnych oczekiwań. I kiedy, niby też w moim imieniu, media się ekscytują, że może Franciszek coś zmieni, a ostatnio donoszą z przykrością, że chyba nie, że uległ fundamentalistom i jednak chyba nie zmieni niczego - myślę sobie: a, dajcież spokój. Kwestia jest tak złożona, a wzajemnie sprzeczne argumenty tak silne, że robienie z tego meczu “konserwatystów" z “progresistami" jest niepoważne. Ja tam wiem, co mam na sumieniu i nie zgłaszam roszczeń. Liczę, że Bóg jest bardziej miłosierny, niż jego ziemska delegatura. Ale żeby zanikła różnica w tej materii między Bogiem a Kościołem, Kościół musiałby się przeanielić aż do całkowitej przezroczystości, do niebytu.
A swoją drogą, jeśli ktoś, czytający te słowa, rozważa zakończenie swojego małżeństwa, to niech tyle przyjmie ode mnie: sprawdziłem, że rozwód jest upiornym doświadczeniem, nawet jeśli odbywa się “aksamitnie", bez krzyków i awantur o podział majątku. I to nie tylko wtedy, gdy się jest ofiarą wiarołomności, ale i wtedy, gdy się jest wiarołomnym. I może w tym drugim przypadku jest jeszcze okropniejszy, bo nie ma się jak schować w swoim bólu, nie ma się jak sobie współczuć. Nie można dopatrzyć się w sobie nawet śladu dobra (tak, potem to przechodzi, ale pamięć zostaje). To jest tak koszmarne doświadczenie, że ograniczenia, które wspólnota nakłada potem na taką sk…undloną owieczkę, wydają się całkowicie na miejscu. Krótko mówiąc: jeśli, drogi Czytelniku, droga Czytelniczko, rozważasz taki krok, to - jeśli tylko możesz go uniknąć, nie funduj sobie tego.
Jerzy Sosnowski - pisarz, publicysta, felietonista, dziennikarz telewizyjny i radiowy. Współpracownik "Więzi". Tekst pierwotnie ukazał się na jego blogu.
Skomentuj artykuł