Kościół na pewno nie szuka ofiar?
Nie do końca rozumiem zarzuty, że Kościół nie szuka ofiar. A jak niby miałby to robić? Co poza ogłoszeniem z ambony, informacją w gablocie parafialnej ma zrobić? Biskupi i księża mają chodzić po ulicach, placach oraz rynkach i pytać czy ktoś był pokrzywdzonym? Nie tędy droga.
Nie milknie debata wokół osoby Karola Wojtyły/Jana Pawła II. Odeszła ona jednak od głównego tematu, czyli poszukiwania odpowiedzi na pytania o jego podejście do kwestii wykorzystywania seksualnego małoletnich. Skupiła się w ostatnim czasie na osobach pokrzywdzonych. Głośno stawiane są pytania, o to gdzie był wtedy - czyli w latach 60. i 70. - Kościół. Podnoszona jest kwestia braku zainteresowania się ówczesnej hierarchii pokrzywdzonymi. Za tym zaś idą stwierdzenia, że niewiele się w tej materii zmieniło. Przestano drążyć temat ewentualnego tuszowania przez Wojtyłę pedofilii - bo nie ma na to w tym momencie żadnych wiarygodnych dowodów - i by, niejako to przykryć zaczęto mówić o krzywdzie i bólu pokrzywdzonych. A ci ostatni - przynajmniej ci, z którymi mam kontakt - wysyłają sygnały, że czują się w tej całej dyskusji wykorzystywani instrumentalnie. I w zasadzie trudno się z nimi nie zgadzać.
Faktem, który nie podlega żadnej dyskusji jest to, że przez całe lata Kościół nie widział pokrzywdzonych. Nie interesowano się ich losami, nikogo specjalnie nie zajmowały ich przeżycia, rozbicie psychiczne, nieumiejętność poukładania sobie życia. Taka była - niestety - rzeczywistość ówczesnego Kościoła. Nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Karol Wojtyła żył zaś w określonym środowisku, w określonym czasie, różne decyzje determinowane były także przez trudną sytuację polityczną Kościoła w Polsce. Z czasem się to zmieniało. Pojawiła się większa świadomość, pojawiły się konkretne uregulowania prawne, wrażliwość de facto zmieniła się w środowiskach kościelnych za pontyfikatu Benedykta XVI. Niesprawiedliwością jest pomijanie tego rozwoju całej wspólnoty Kościoła w odniesieniu do przestępstw seksualnych.
Niesprawiedliwością będzie też stawianie tez, że Kościół wciąż lekceważy osoby pokrzywdzone, że niczego im nie oferuje, że ich nie szuka, a w mentalności niewiele się zmieniło. A przecież od paru lat funkcjonuje Fundacja św. Józefa, na którą solidarnie składają się księża z całej Polski, i która oferuje różnorakie formy pomocy dla pokrzywdzonych. W kilku miastach w Polsce działają regionalne punkty kontaktowe dla wykorzystanych, w których mogą zostać wysłuchani i otrzymać pomoc. Nie tylko psychologiczną, ale także prawną. Nie można także zapomnieć o tym, że każda diecezja ma specjalnego duszpasterza dla osób pokrzywdzonych, który jest niemal na każde zawołanie. A zatem oferta dla ofiar jest. Trzeba tylko po nią sięgnąć.
Nie do końca rozumiem zatem w tej dyskusji zarzuty, że Kościół nie szuka ofiar. A jak niby miałby to robić? Co poza ogłoszeniem z ambony, informacją w gablocie parafialnej ma zrobić? Biskupi i księża mają chodzić po ulicach, placach oraz rynkach i pytać czy ktoś był pokrzywdzonym? Nie tędy droga. Kościół ma pokazać otwartość na pokrzywdzonych, ale do nich należy decyzja o tym czy się ujawnić czy nie. Nikomu nie wolno ich do tego zmuszać, a często można odnieść wrażenie, że tego chciałaby część publicystów czy duszpasterzy. Trauma wymaga przepracowania.
Mentalność zmienia się powoli. To teza, z którą nie ma sensu dyskutować. Ale znów: niesprawiedliwością będzie twierdzenie, że ona się nie zmienia. A taki zarzut stawia m.in. Tomasz Terlikowski. Problematyką wykorzystywania zajmuję się osobiście od ponad dekady, gdy porównuję stan umysłów (także swojego) z roku 2009 i tego z 2023 widzę ogromny postęp. Zmian na lepsze. Dość tu wspomnieć, że owa mentalność zmienia się także u samych księży. Wystarczy zerknąć do kwerend, które od kilku lat przeprowadza Konferencja Episkopatu Polski. Z jej danych wynika, że coraz więcej zgłoszeń o krzywdach duchownych pochodzi od samych duchownych. Coś co kilka lat temu wydawało się niewyobrażalne. A zatem mentalność ulega zmianie. Wolno, ale jednak.
Wiele razy pisałem już o tym, że debacie najmocniej szkodzą emocje. Momentami wręcz uniemożliwiają jakąkolwiek dyskusję. Zatem jeśli chcemy poważnie podchodzić do spraw wykorzystywania seksualnego winniśmy te emocje zostawiać za drzwiami. Jest to trudne, ale tak trzeba. Wydaje mi się, że tego oczekują także sami pokrzywdzeni. Uspokojenia, nie emocjonalnych kłótni. Kłótnie sprawiają, że na tej drodze ku uzdrowieniu, na którą czas temu jako społeczeństwo weszliśmy, stoimy w miejscu. A nie o to przecież chodzi.
Skomentuj artykuł