Mama mieszka teraz daleko
Ponad 50 tys. małżeństw rozwiodło się w 2020 r. Ponad połowa z nich wychowywała nieletnie dzieci. Trwałość związku sypie się na naszych oczach. Potężnie i boleśnie. I marzy mi się, żeby to właśnie Kościół był miejscem, w którym mówi się o tym, że można inaczej.
No ale zaraz, przecież się mówi! Czy księża z ambon nie wołają o nierozerwalności małżeństwa, o tym, że jest dane od Boga, o tym, że trzeba go bronić przed długą listą zagrożeń? Wołają. Ale niestety w większości przypadków takie głoszenie małżeństwa nie daje nadziei. Nikogo, poza przekonanymi, nie przekonuje. I nie robi roboty, która jest paląco potrzebna tu i teraz. Natychmiast.
Samym mówieniem tej roboty nie da się zrobić. Potrzeba konkretnej pracy: wsparcia w budowaniu relacji, w rozwiązywaniu problemów, w - mówiąc wprost - opieraniu się pokusom. Bo pokusy w relacji małżeńskiej były i będą. Część z nich doprowadzi do rozwodu, jedne szybciej, drugie później. Większość z nich nie ma nic wspólnego z szóstym przykazaniem.
Bardzo chciałabym, żeby to właśnie Kościół był miejscem, w którym ludzie usłyszą: da się.
Twoje małżeństwo da się uratować.
Gdzie usłyszą: ta miłość może wrócić mocniejsza. Nie poddawaj się. To jest możliwe. Wiemy jak - i potrafimy skutecznie was wspierać. Bardzo chciałabym, żeby ten oddolny nurt, który się pojawia, na razie bardziej strumyczek, niż rwąca rzeka - zaczął rosnąć i poszerzać swój zasięg. Bo jest w Kościele coraz więcej mądrych, sensownych ludzi, mających skuteczne narzędzia wsparcia dla małżeństw w kryzysie. Tak, oni potrafią. Potrafią poprowadzić osławione przygotowania dla narzeczonych w taki sposób, że narzeczeni wychodzą z nich przygotowani na to, co może się po ślubie stać, złego i dobrego. Potrafią tak opatrzyć poranione, skłócone, będące w kryzysie małżeństwo, żeby kryzys przyniósł wzmocnienie więzi zamiast ich rozpadu.
Są tacy ludzie. Ale są nieliczni. Często muszą się nawalczyć, żeby prowadzić spotkania według swojego pomysłu, a nie odgórnego, dawno już nie działającego planu. Innowacje i zmiany w działaniu Kościoła są w perspektywie „plagi rozwodów” rozpaczliwie konieczne, by nam nie wyrosło pokolenie niedojrzałych, poranionych, niezdolnych do tworzenia mocnych związków ludzi. A próby wprowadzania tych innowacji zderzają się ze skostnieniem struktury. Z niechęcią. Z brakiem czasu. Z rozkładaniem rąk. Z duszpasterskimi naradami i radami prowadzącymi donikąd. Z jedną więcej mszą za małżeństwa w miesiącu, w tej najgorszej porze, w której ludzie potencjalnie zagrożeni rozwodem muszą położyć spać swoje małe dzieci.
Marzy się taki Kościół, który troszczy się o małżeństwa. Nie tylko o ich dzietność i seksualność, ale o wszystkie aspekty małżeńskich relacji. Kościół z oddanymi duszpasterzami, którzy nie wolą zajmować się tylko młodzieżą, bo jest fajna i można się z nią dobrze bawić, ani tylko emerytkami, które patrzą w księdza jak w obrazek, na ogół niczego nie kwestionują i można się z nimi wyrwać na fajne pielgrzymki. Kościół z działającymi świeckimi, którzy nie są spychani na margines, nie muszą się w swojej parafii o wszystko prosić, nie uzależnia się ich działania od nieustannej asysty duchownego-opiekuna. Są w tym marzeniu księża, którzy potrafią spojrzeć dalej i zobaczyć, że owszem, wszystko musi się zaczynać od modlitwy, ale samą adoracją dla małżeństw kryzysów się nie ogarnie i problemów się nie rozwiąże. Są proboszczowie, którzy nie traktują rodzin w swojej parafii jak oczywistości, którą nie ma co sobie zawracać głowy, bo była i będzie.
Była. Ale nie wiadomo, ile jeszcze będzie.
I dlatego potrzebne są rozwiązania. Konkretne. Proste. Dostępne. Jak warsztaty z budowania relacji. Jak kursy wychodzenia z kryzysu. Jak dobrze omodlone i duszpastersko zadbane rekolekcje pokazujące małżonkom, że Bogu bardzo na nich zależy i zrobi mnóstwo, żeby ich wspierać.
Chciałabym, żeby to właśnie Kościół na poziomie parafialnym potrafił w spójny, serdeczny, czuły sposób zająć się tymi, co prostą drogą dążą do rozwodu, choć sami o tym jeszcze nie wiedzą. Bo rozwód zaczyna się dużo wcześniej, zanim ktoś kogoś zdradzi, zanim ludzie przestaną ze sobą rozmawiać, zanim miłość schowa się na dno szafy, a zamiast niej wyrośnie przekonanie, że tu już nie ma czego naprawiać, nie ma czego szukać.
Dlatego czas już, by porzucić to niebezpieczne myślenie, które wciąż uprawia większość decyzyjnych osób w strukturach Kościoła: że małżeństwa są. Po prostu są. Nic nie trzeba robić, żeby były, może poza częstym mówieniem z ambony o zagrożeniach, jakie kryją się w podstępnym, zdradzieckim świecie. Bo świat nie zatrzyma się nagle i nie powie: o, przepraszam, lekko się zapędziłem, już przestaję, żyjcie sobie spokojnie, drodzy katolicy, zaraz zniknie wszystko, co zagraża waszej wierze i waszym relacjom. Tylko jeszcze trochę o tym pokrzyczcie.
Tworzenie dobrego małżeństwa to jest wysiłek. To jest robota do zrobienia. To jest proces. Miłość to nie motylki w brzuchu i udany seks w sobotni poranek, ale potężna moc, która przemienia życie. Choć zawiera w sobie i motylki, i poranki, to jednak jest czymś o wiele większym. Nikt nie odniesie sukcesu, gdy się mu da kilka drzewek i każe gdziekolwiek założyć sad. By drzewa rosły i dawały owoce, trzeba wiedzieć, gdzie je zasadzić, jak o nie dbać, kiedy przycinać i jakich szkodników się spodziewać. Trzeba mieć wiedzę i narzędzia. Tak samo jest z małżeństwem.
Dopóki będziemy żyć iluzją, że małżeństwo robi się samo, gdy tylko ludzie powiedzą sobie „tak” – będziemy mieć plagę rozwodów.
Będziemy mieć dzieciaki, które na pytanie, co mama zrobiła wczoraj na obiad, spuszczą głowę i wyszepczą „nie wiem, bo mama mieszka teraz daleko”. Będziemy mieć poranionych dorosłych, którzy tak samo, jak nie umieli budować pierwszej relacji, nie będą umieli budować kolejnych.
To da się naprawiać. Da się ogarniać. Mamy w Kościele doświadczenie. Mamy wiedzę i mądrość. Mamy narzędzia. Mamy całkiem świeckie badania, które mówią, że najrzadziej rozwodzą się ludzie żyjący życiem sakramentalnym, modlący się wspólnie. To wszystko jest taką wartością, jakiej nie da światu nikt inny.
I marzy mi się, żeby to właśnie robił mój Kościół. Rękami swoich zdolnych, troskliwych, kochających Boga i siebie nawzajem ludzi. Wierzących w to, że nierozerwalność małżeństwa ma głęboki sens i że nie bez przyczyny jest niczym innym, tylko tym konkretnym znakiem: sakramentem.
Skomentuj artykuł