Przestańmy oddzielać życie religijne od codzienności
Jest taki stary dowcip; w podstawówce na lekcji religii katechetka rysuje na tablicy wiewiórkę i pyta dzieci: co to jest? Zgłasza się Jaś i mówi: normalnie to bym powiedział, że wiewiórka, ale jak siostra narysowała, to musi być Pan Jezus!
Żarty żartami, ale wystarczy posłuchać dialogowanych kazań na dziecięcych mszach, by zobaczyć, że podział na sferę sacrum i profanum dokonuje się w chrześcijanach tak jakby już w dzieciństwie. - Jakie ważne osoby zaprosicie na uroczystość komunii? – pyta ksiądz. – Osobę Ducha Świętego! – wyrywa się do odpowiedzi uśmiechnięty blondynek. Albo inne pytanie: co trzeba zrobić, gdy po całym dniu pięknej pogody i zabawy na dworze wracamy do domu? Dzieciaki myślą, w końcu któreś się odważa zgłosić: - Podziękować Panu Bogu? A ksiądz się śmieje, bo chodziło… o umycie rąk.
A mycie rąk nie jest święte. Mycie rąk jest zwykłe. Tymczasem nasze dzieci uczą się od małego, że sprawy religijne nie są zwykłe. Są trochę z innej rzeczywistości, z dziwnymi słowami, innymi gestami, niecodziennym zachowaniem.
Szkoda mi, że tak to wygląda. Że w książce do religii wszystkie dzieci są uczesane, grzeczne, skupione i pobożne, a urwisów z rozwianymi włosami, krzyczących z radości wniebogłosy na stronach podręczników do nauki wiary się nie uświadczy. Uczymy dzieci, że Bóg jest inny i Jego sprawy są niecodzienne, ale nie pokazujemy im sensu, czyli pociągającej Tajemnicy, tylko tradycję i rytuał, czyli to, co ów sens otacza, co ma do niego prowadzić - ale wcześniej musi z niego wynikać.
Bo jeśli nie wynika – uczymy dzieci robienia religijnych wydmuszek. Pustych gestów przydatnych tylko w kościele, w obecności księdza lub siostry, z życiem codziennym nijak nie związanych. A to dla dzieciaków prosta droga do wyjścia z Kościoła za kilka lat, gdy przestaną szanować wartości rodziców i zaczną szukać własnych. Albo gdy pójdą wreszcie za rodzicami, próbującymi naraz wychowywać dzieci w wierze i samemu trzymać się od niej z daleka.
To jeden z poważnych tematów w Kościele: nawyk życia religijnego wytworzony kulturowo. Świetnie mówił o tym abp Ryś podczas jednej z konferencji o nowej ewangelizacji: że ludzie będą z Kościoła odchodzić nie dlatego, że stracili wiarę, ale dlatego, że tak robią inni. Wychowani w religijnej kulturze, przyzwyczajeni do praktyk, gestów, tradycji bez pokrycia w żywej relacji z czułym i troskliwym Bogiem, odejdą od Kościoła i kościelnego rytuału, gdy zobaczą, że odchodzą sąsiedzi, znajomi, celebryci. I to zrozumiałe: jeśli nie ma relacji, nie ma też racji bytu uprawianie religijnego ogródka, w którym nic nie rośnie, a coraz więcej kamieni do niego wpada. Rozsądniej jest odejść.
Dlatego ci, którzy zostają i chcą wychować w wierze swoje dzieci, nie mogą dłużej korzystać z babcinej „metody” wdrażania do religijnego życia – czyli zabierania na wszystkie nabożeństwa jak leci. Jeśli uczymy nasze dzieciaki, kiedy klękać i co powtarzać, ale nie wyjaśniamy, dlaczego, jeśli mówimy im tylko, że tak trzeba, bo ksiądz prosi, katechetka wymaga, bo tak się robi - odzieramy je z doświadczenia głębi. Nie dajemy im dostrzec błysku boskiej tajemnicy, nawet jeśli nieporadnie ujętej w ludzkie metafory i analogie. Nie przekazujemy im mocnego przekonania, że Bóg jest dobry i że nieustannie, delikatnie nam towarzyszy, ale zasady kościelnego savoir-vivre'u, obowiązującego w granicach świętych przybytków.
Dlatego co jakiś czas koniecznie trzeba sprawdzić, jak bardzo życie religijne i sprawy święte są w naszej codzienności oddzielone od spraw świeckich i zwykłych. A potem postarać się o to, by te dwie sfery się przenikały. By spotkanie z Bogiem na modlitwie czy medytacji Pisma Świętego było tak samo zwyczajne, jak ścielenie łóżka i jedzenie obiadu – a jednocześnie inne. Dyskretnie wskazujące na relację, ważną, intymną relację z Kimś wyjątkowym.
Bo gdy tego przenikania zabraknie, nasze dzieci nauczą się religijnie zachowywać, gdy tak wypada.
I niczego więcej.
Skomentuj artykuł