Minimalizm staje się luksusem, na który mało kogo stać

Fot. Leo Manjarrez / Unsplash

Minimalizm. Moja stara miłość i ciągła tęsknota, bo jestem gdzieś pomiędzy „nie więcej niż sto przedmiotów” a zero waste i naszym polskim dziedzictwem „zostaw, kiedyś się jeszcze przyda”. I czasem uruchamia mi się jeszcze beztroska rozrzutność w dysponowaniu miejscem (ten piękny kubek jeszcze się przecież zmieści).

Ta rozrzutność okazuje się potem bardzo kosztowna, choć wcale nie chodzi o pieniądze: rzecz raz przygarnięta wymaga czasu i uwagi, dbania albo przechowywania. Gdybym sama sobie miała płacić rynkowe stawki za przechowywanie rzeczy, których nie używam przynajmniej raz w miesiącu, zbankrutowałabym najdalej po roku.
Albo wyrzuciła wszystko w cholerę.

Może dlatego tak bardzo kocham podróżować: w podróż biorę plecak (nie mogę się przekonać do walizek, turkoczą i nie da się z nimi szybko dobiec na pociąg), a w plecaku siłą rzeczy mieści się mało. I trzeba wybierać. I trzeba zostawiać. I w podróży nie myśli się o tych wszystkich rzeczach, które się zostawiło. Żyje się tym, co tu i teraz, a nie myśleniem, gdzie postawić słoiki. I uroczym złudzeniem, że nie ma się balastu rzeczy.

Od kiedy mam dzieci, minimalizm w wersji idealnej (wyjazd na tydzień – trzy koszulki, nieco bielizny, druga para spodni, tusz do rzęs, dwa notesy, ładowarka, dokumenty) stał się odległym luksusem. Wyjazd z małym dzieckiem na jeden dzień to niewiele więcej rzeczy do zabrania niż na tydzień: jedna torba – ubrania, druga torba – pieluchy, do tego reszta sprzętów, omnia mea mecum porto, bo na ogół niemożliwe jest kupienie zamienników na miejscu. A gdy latorośli jest na pokładzie więcej, pakowanie się na weekendowy wyjazd kończy się nagminnie pytaniem od sąsiadów: jak to, już się wyprowadzacie?

DEON.PL POLECA

Na szczęście dzieci rosną. I można próbować uczyć je minimalizmu. Ale te próby rozczarowująco często kończą się niczym, zwłaszcza gdy stan posiadania jest obarczony więzią emocjonalną (tego królika się nie pozbędę, choć jest brzydki, to dostałam go od wujka i głupio tak oddać prezent). Nie pomaga w tym dostępność wszystkiego za grosze: gdy się do tego doda dorosłych z przymusem obdarowywania, lądujemy w miejscu, w którym dzieci dostają mnóstwo, naprawdę mnóstwo drobiazgów z kategorii „uciesz się i przechowuj” tylko dlatego, że te drobiazgi były tanie. Dostają je z każdej okazji. I bez okazji. To od pani w przedszkolu, to od strażaka w szkole, to od dziadka, to z jajka niespodzianki. Zakurzone plastikowe świętości rozbuchanego konsumpcjonizmu kradną miejsce na to, co naprawdę jest w użyciu. Poza momentami szalonej desperacji z gatunku „wszystko do wora, wór do jeziora” jestem ciągle bezsilna.

Zresztą samo prowadzenie domu z szacunkiem dla gustów i potrzeb wszystkich tworzących go osób jest wyzwaniem, gdy tych osób jest więcej niż jedna, a do tego każda z nich ma swoje pasje i lubi próbować nowych. Należy wtedy szybko wynająć gmach opery, jak lubi żartować moja ciocia.

Po co?
Na przechowalnię.

„Nie sposób zachować psychiczno-duchową higienę bez odcinania się od rzeczy niepotrzebnych, a wyrzeczenia są absolutnie niezbędne do tego, aby człowiek mógł się rozwijać, a z talentu wynikło coś dobrego. Znana maksyma: od przybytku głowa nie boli nie sprawdza się w codziennym doświadczeniu. Nadmierna troska o utrzymanie tego wszystkiego odbiera wewnętrzną równowagę i pokój” – pisze dominikanin Krzysztof Pałys w swojej medytacyjnej książce „Hewel”.

Czytam to, otoczona tysiącem rzeczy i ten tysiąc nie jest wcale metaforą. Otaczają mnie zabawki i książki, ubrania i książki, materiały plastyczne (twórczy jesteśmy i na tak zwane kredki nie wystarcza jedna duża komoda) i książki. Rośliny i doniczki. Termosy i pudełka do przechowywania żywności. Słoiki i wielorazowe torby. Notesy, których zapisuję mnóstwo i potem ich nie wyrzucam. Najgorsze są chyba dziecięce ubrania i buty: gdy mali ludzie wyrastają z rozmiaru po kwartale, czuję się czasem, jakbym pracowała w lumpeksie połączonym z punktem charytatywnym i łapię się na tym, że już przy kupowaniu tęsknie myślę o tym, komu będzie można przekazać, gdy zrobią się za małe.

Najtrudniejsze jest dla mnie to, co przychodzi w moją przestrzeń bez mojej potrzeby, zgody, a czasem nawet wiedzy: ktoś mi podrzuca, daje, przynosi, wiem, że robi to z dobrymi intencjami, ale wiem też, że złości mnie, gdy dostaję rzeczy niepotrzebne i będę musiała poświęcić im uwagę i czas. Więc jestem rozdarta.

Czemu po cichu nie wywalę do kosza?
Dlatego, że doświadczenie podpowiada: zostaw, nadejdzie taki wieczór, w którym fakt, że to masz i od dwóch lat się nie przydało, uratuje czyjś mały świat przed straszną katastrofą jutro o poranku, w szkole. Zostaw, bo inaczej za jakiś czas na pewno będziesz musiała na to wydać pieniądze po raz drugi i to cię nie ucieszy. I jakiś głos chce mnie wkręcić, szepcząc: nie szalej z tym wyrzucaniem, minimalizm jest luksusem dla bogatych. Jak sobie bez tego poradzisz?

Nie wywalam więc. Także dlatego, że nieoczekiwanym i zaskakującym źródłem przymusu zajmowania się rzeczami okazała się być szczytna idea niemarnowania. Wyrzucenie czegoś dobrego a niepotrzebnego ot tak, bez głębszej refleksji i decyzji, zaczynam uważać za mentalny luksus. Do kompletu świat jakby się uwziął i szantażuje mnie emocjonalnie: inni nie mają, no myśl, komu możesz oddać, musisz mądrze zarządzać, a jak można to jeszcze wykorzystać, zrób zdjęcia i wystaw na grupę, a potem przez trzy godziny odpisuj na wiadomości, ale nie marudź, bo świat zmierza ku zagładzie z powodu miliardów ton rzeczy. Z jednej strony wiem, że z tym szantażem to nie do mnie, choć przestałam już dojadać resztki po dzieciach i coraz częściej wyrzucam za małe skarpetki zamiast myśleć o tym, jaką pracę plastyczną można by z nich wykonać. Z drugiej – jednak czuję się winna. Więc wyrzucanie dobrego traktuję jako ostateczność. A że oddawanie, segregowanie, decydowanie jest bardzo czasochłonne, a ja tego czasu ciągle jakoś nie mam za dużo, często utykam pomiędzy decyzją a samym oddaniem komuś, komu się przyda (bo trzeba tego kogoś przecież znaleźć). Wtedy czuję pełny psychiczny ciężar znoszenia zbyt wielu rzeczy i upycham w szafie torby opisane „ do oddania”. Jak w tym memie: zanim oddasz rzeczy do sklepu charytatywnego, musisz je przez trzy miesiące wozić w bagażniku.

Wiem, że nie jestem w tym sama.
Wiem, że jedno z największych wyzwań duchowych, jakie można sobie postawić, to pozbycie się nie tylko zbędnych, ale również tych dających przyjemną wygodę rzeczy. I że tak ogólnie idzie nam to średnio.
Jakoś tak uwierzyliśmy, że nas nie stać na luksus minimalizmu. Albo że go nie potrzebujemy, skoro jeszcze jakoś wszystko daje się jeszcze upchnąć.

Tove Jansson wśród opowiadań o mieszkańcach Doliny Muminków umieszcza historię o Filifionce, która miała piękny dom pełen pięknych rzeczy i była smutna. A potem przyszła trąba powietrzna. Razem z dachem porwała i utopiła w morzu wszystkie jej rzeczy. Morze oddało Filifionce jednego, małego, porcelanowego kotka z zawadiacko utrąconym uchem. A razem z nim - lekkość i radość życia.

„Przyczyną ociężałości, zmęczenia i braku chęci do działania nie jest brak, ale nadmiar. Natłok obowiązków, przedmiotów, zobowiązań, zadań do wykonania, wszystkiego, co wyczerpuje nasze siły, pozbawiając nas energii” – podpowiada mi „Hewel”.
Wiem to. Ale wciąż próbuję się nauczyć.

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Minimalizm staje się luksusem, na który mało kogo stać
Komentarze (15)
TB
~Theophrastus Bombastus
10 marca 2024, 18:59
Pierwszy raz dotarło do mnie ile mam rzeczy kiedy obejrzałem film "Bogowie muszą być szaleni". Główny bohater, Buszmen Xi przynależy do społeczeństwa ZBIERACKO-łowieckiego. Warto obejrzeć i policzyć jego rzeczy osobiste (żeby się dowiedzieć jak wygląda prawdziwe zbieractwo). Można to zrobić już w drugiej (chyba) scenie. Resztę scen też warto obejrzeć. Mnie najbardziej ubawiła ta z wyciągarką. Film można, bez trudu, znaleźć w Internecie.
AK
~Aga Kaleta
10 marca 2024, 02:38
Dokładnie . Tak samo czuję jak to Pani opisała. Czwórka dzieci , co jakiś czas wynosimy pudła z zabawkami na strych, nie nadążylibyśmy tego wszystkiego sprzątać, starszaki też to zauważyły ile czasu te rzeczy "potrzebują"
EN
~Ewa Nizioł
9 marca 2024, 20:34
Jest to tak w punkt napisane, że aż zamieszczam komentarz pierwszy raz w życiu. Jako żona i mama dwójki małych dzieci doznaję nieustannego rozdarcia pomiędzy dążeniem do minimalizmu, a gromadzeniem "przydasi", prezentów chcianych przez dzieci a niekoniecznie przez rodziców (dylemat: próbować kontrolować co dostają dzieci od innych, a co z uczuciami innych? Ich hojnością i spontanicznością?). I co z tym, że chciałabym w mieszkaniu mieć tak, a nie inaczej, a mąż lubi pamiątki, drobnostki, tu coś przyklei...i cieszy go to, a mnie cieszy, że się mąż cieszy, a "mój minimalizm" hmmm....;)
AM
~Alicja M.M.
10 marca 2024, 08:02
Jak kochamy i zauważamy innych, to nieunikniony dylemat. Jest w nim takie żywe życie. Prawdziwe.
E3
edoro 333
9 marca 2024, 18:29
O, jak dobrze Panią rozumiem! A mam tylko jedno dziecko
AM
~Alicja M.M.
9 marca 2024, 15:50
Można by choć w drobiażdżku pójść „ku lepszemu” w tych kwestiach. Mnie konkretnie marzy się, by ludzie przystopowali z przymusem obdarowywania. To trudne, bo przecież tyle świątecznych okazji i tak głupio bez tego. Ale można chociaż zmienić sposób obdarowywania. Zwłaszcza rodziców warto po cichu pytać, czy prezent dla ich dziecka nie stanie się przyczyną ich kolejnej frustracji!
ŁM
~Łukasz Morawski
10 marca 2024, 06:48
My zastosowaliśmy mechanizm prezentów wydarzeń/emocji. Internet jest tego pełny, dla dorosłych strzelnica, masaż, przejeżdżka czołgiem, skok ze spadochronu, dla dzieci wyjazd do jakiegoś parku rozrywki, kina, na basen. Polecam, gratów nikt nie pamięta, emocje do końca życia.
PG
~Piotr Gryfin
11 marca 2024, 11:58
"skok ze spadochronu" to rzeczywiście "emocje do końca życia"
AM
~Alicja M.M.
12 marca 2024, 11:13
Tak. Tym bardziej, że takie prezenty zawierają element najcenniejszy - wspólnie spędzony czas.
JM
~Justyna Mic
9 marca 2024, 10:31
Gdy widzę minimalistycznie urządzone mieszkanie, zastanawiam się jakim kosztem. Ile rzeczy trzeba było wyrzucić, a przedtem kupić, potem wyrzucić i tak w kółko ...
EM
~Ewa Maj
9 marca 2024, 09:21
Kiedyś razem ze znajomą siostrą zakonną jechałyśmy do odległego miasta na spotkanie z ojcem duchowym. Na jeden dzień. Pamiętam, jak szłyśmy przez to miasto, ona z dużym plecakiem na plecach, ja z małą torebką przewieszoną przez ramię. Ona zauważyła tę różnicę i się dziwiła, że tak niewiele wzięłam. Ale ja w torebce miałam kartę do bankomatu.
JM
~Justyna Mic
9 marca 2024, 21:50
Kto ze sobą nosi, ten się nie prosi. Czasem nie ma prądu albo internetu. Albo bankomatu.
JM
~Justyna Mic
10 marca 2024, 20:52
Kupić nowe mając stare w domu. I potem wyrzucić? Jednorazówki?
JM
~Joanna M
11 marca 2024, 15:07
Mam taką refleksję, że warto byłoby się zastanowić, dlaczego "proszenie się" jest dla nas czymś negatywnym. Może gdybyśmy umieli się ze sobą dzielić, zniknęłaby z naszych domów część "przydasiów", bo wiedzielibyśmy, że w razie potrzeby ktoś z sąsiadów będzie w stanie pożyczyć nam nietypowy kabelek, a my z czystym sumieniem zachowalibyśmy w domu ulubioną formę do pieczenia, z której raz na rok skorzysta też sąsiadka?
AM
~Alicja M.M.
12 marca 2024, 11:16
Marta Sapała w książce „Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków” świetnie to pokazuje – możliwość zmienienia, w jakiejś mierze, rzeczy na relacje.