Mogłabyś więcej, tylko ci się nie chce. O byciu matką od kuchni

Mogłabyś więcej, tylko ci się nie chce. O byciu matką od kuchni
Fot. Jenna Norman / Unsplash

Gdy pojawia się fajna propozycja, a ja odmawiam, bo chcę mieć czas dla dzieci, są tacy, których szokuje tak jasne postawienie sprawy. Uważają, że „się marnuję”, że jestem źle zorganizowana – wszak świetnie zorganizowana matka-Polka z pieśnią na ustach biegnie na osiem godzin do pracy, ma posprzątane, wyprane, wychodzi z domu, kiedy zechce i jest tym, kim była wcześniej, zanim urodziła. A ja?

Dzień Matki. Wiele z nas naprawdę czeka na ten dzień: te z nas, które mają małe dzieci, będą wzruszać się niezgrabnymi laurkami i przedszkolnymi wierszykami wyseplenionymi z przejęciem do mikrofonu. Inne z nas będą cieszyć się pomysłami na prezenty, na które wpadły nastolatki, albo będą patrzeć na swoje kobiece dziedzictwo: dzieci swoich dzieci, napełniającą dumą linię po kądzieli.

Jeszcze inne z nas będą chciały od tego święta uciec: bo matkami były tylko przez kilka tygodni albo nie zostały nimi wcale. Bo macierzyństwo im się nie układa tak, jak tego oczekiwały. Bo nie czują się wystarczające: wystarczająco mądre, silne, cierpliwe i kochające, by bez wyrzutów sumienia wysłuchiwać komplementów i wyrazów wdzięczności.

Brałam ostatnio udział w świetnym kursie Tomka Zielińskiego, przeznaczonym dla rodziców. Nosił zgrabny tytuł „Nerwy w konserwy” i był dla nas: matek i ojców, którzy tracą cierpliwość do dzieci i widzą tego złe skutki, ale nie potrafią sobie chwilowo z tym poradzić. Ci, którzy oczekiwali cudownych rozwiązań, mogli być zawiedzeni, kiedy na pierwszym spotkaniu Tomek, opierając się o setki indywidualnych doświadczeń z rodzicami, przypomniał nam sprawy kluczowe. Jakie? Dbanie o odpoczynek, o sen, proszenie o pomoc, gdy życie nas zajeżdża i współczucie dla siebie. Zwłaszcza to ostatnie nam, matkom, średnio wychodzi. I w to najmniej chcemy wierzyć: że gdy będziemy potrafiły sobie samym współczuć w chwilach kryzysu, traktować się z łagodnością – naprawdę będzie nam lżej.

Życie samo z siebie daje nam jednak mało okazji do realizowania tych czterech punktów. Trzeba o nie często walczyć, odmawiając, przekładając, misternie planując domowy kalendarz z pełną świadomością, że i tak jedna czwarta planów na dziewięćdziesiąt dziewięć procent się wykrzaczy. Poza innymi rodzicami mało kto to rozumie. Sama jeszcze niedawno łapałam się na tym, że osobom niedzieciatym, którym muszę odmówić jakiegoś działania czy współpracy, tłumaczę się po prostu zawalonym kalendarzem, zawodowym niedoczasem. To są jeszcze w stanie zrozumieć, ale już o wiele mniej komunikat: będę przez miesiąc leczyć wirusówki, gorączki i katary, więc inne zaangażowanie nie jest obecnie mile widziane w moim kalendarzu.

Ale im bardziej rozumiem, jak cenny jest czas, który mogę dać dzieciakom teraz, zanim zaczną mnie potrzebować z doskoku, tym bardziej przestaję się przejmować tym, co kto o mnie pomyśli, gdy powiem, że nie biorę zlecenia, bo w najbliższym półroczu chcę mieć spokojny czas z dziećmi. Robię to nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich innych mam, które są w takiej jak ja sytuacji: jeśli więcej nas zacznie mówić o tym wprost, społeczna świadomość wzrośnie – a przynajmniej tak się łudzę.

Są tacy, szokuje tak jasne postawienie sprawy. Uważają, że „się marnuję”, że jestem źle zorganizowana – wszak świetnie zorganizowana matka-Polka z pieśnią na ustach biegnie na osiem godzin do pracy, ma posprzątane, wyprane, wychodzi z domu, kiedy zechce i jest tym, kim była wcześniej, zanim urodziła. A ja? Mam rozgrzebane trzy książki i żadnej nie mogę skończyć, bo w życiu moich dzieci dużo się ostatnio dzieje. Logika jest prosta: książki piszą też inni ludzie i na pewno ich nie braknie, w roli mamy nikt mnie nie zastąpi. Gdy o tym mówię, nie zawsze spotykam się ze zrozumieniem. Bo wiadomo, mogłabym więcej, ale mi się przy dzieciach nie chce. Innym matkom się przecież chce: tylko nikomu nie chce się zauważyć, że są permanentnie przemęczone, marzą o tym, żeby mieć wolny dzień dla siebie i ze zdziwieniem odkrywają u siebie początki depresji. Nie chcę iść tą drogą, dojeżdżać się projektami, super pomysłami, wszystkim, co wykracza poza względnie stabilny system dom-praca-szkoła-weekend. Gdy mówię, że nie dam teraz rady; często słyszę ten dyskretny żal, który wypowiedziany na głos brzmiałby: „wybrała dzieci, nie ma dla nas czasu”. Jakby to była zachcianka, a nie żywa odpowiedzialność za drugiego człowieka.  

Czytam fragment wydanej właśnie książki Moniki Pastuszko „Matka Polka sika w krzakach”. A ona pisze: „Boję się, że jeśli nie będę pracować, to stracę coś ważnego. Wypadnę z rynku pracy na zawsze. Na lata. Stracę to, co do niedawna stanowiło o tym, kim jestem: Monikę specjalistkę. Przecież kochałam tę pracę. Więc wracam (…) Po latach spędzonych na powietrzu trudno mi wysiedzieć dzień w zamknięciu. (…) Nie chcę być tutaj, w sterylnym pokoju wypełnionym cichym poszumem wentylatorów i wytwornic pary, który sprawia, że po sześciu godzinach jestem zmęczona. Chcę być tam, bawić się z dzieckiem na powietrzu, na placu”. I dalej: „Jestem buforem między światami. Nie ma już specjalistki Moniki świetnie wypełniającej swoje obowiązki, jest Monika w rozkroku. Trudno żyć na styku dobrze zaplanowanego, przewidywalnego świata dorosłych i świata maluchów.”

Czytam i tak bardzo wiem, o czym to jest, że aż mnie ściska: dawno nikt tak prosto nie nazwał tego, co przeżywają zdolne, przedsiębiorcze, utalentowane kobiety, które świetnie funkcjonowały w męskim systemie pracy (bo taki jest, nie da się tego ukryć), a potem zostały matkami i balansują na krawędzi, by w nowych warunkach sprostać tym samym wymaganiom tego systemu, wcale dla nich nie projektowanego. Czytam i cieszę się, że w mojej pracy kluczowa dla mnie elastyczność czasu i miejsca pracy jest akceptowana. W realnej ocenie rynku pracy to rzecz występująca w kategorii „niespodziewana łaska Opatrzności”. Wiem też, że to wciąż rzadkość. I że oczekiwania, których jako matki doświadczamy, próbując łączyć trzy życiowe etaty i zaliczyć je przynajmniej na czwórkę z plusem, potrafią skutecznie nas obedrzeć z marzeń, spokoju serca i radości życia. Więc jeśli jesteś mamą i mierzysz się z podobnymi wyzwaniami, zamiast życzeń chcę dać Ci to jedno zdanie. Jesteś wystarczająco dobra taka, jaka jesteś, a to, co robisz dla siebie i swojej rodziny, nigdy nie idzie na marne. I nie wierz nikomu, kto mówi ci inaczej.

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Mogłabyś więcej, tylko ci się nie chce. O byciu matką od kuchni
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.