Czy w sferze życia seksualnego Kościół jest na "nie"?
Jednym z najpowszechniejszych zarzutów wobec katolicyzmu jest to, że jest on religią na „nie”, zwłaszcza w odniesieniu do seksualnego wymiaru życia. W czasach, gdy kultura idzie w kierunku coraz większego permisywizmu, Kościół wydaje się reprezentować stanowisko purytańskiej negacji i ignorowania seksualności.
Po pierwsze, uważam, że należy dokonać rozróżnienia między znaczeniami słowa „nie”. Z jednej strony istnieje czyste i proste „nie” – odmowa, negacja czegoś dobrego. Gdy osoba zawistna widzi sukces innej osoby, powie mu „nie” z powodu niechęci. Gdy rasista spostrzega obiekt swej irracjonalnej nienawiści, powie mu „nie” i będzie się starał podważyć jego wartość. Z drugiej jednak strony istnieje „nie”, które jest na służbie „tak”, ponieważ reprezentuje „nie” dla „nie”; jest to podwójne zaprzeczenie, które oznacza twierdzenie. Każdy szanujący się trener golfa powie „nie” znacznie częściej niż „tak”, ponieważ jest tysiąc sposobów, by uderzyć kijem słabo, a tylko jeden, by uczynić to we właściwy sposób. Więc gdy trener mówi „nie”, neguje serię błędnych uderzeń, aby skierować swego ucznia na wąską ścieżkę prawidłowego uderzenia. Sugeruję, że to wielokrotne „nie” powtarzane przez Kościół wobec niedoskonałych form zachowań seksualnych, to ten drugi przypadek.
Co wobec tego, zdaniem Kościoła, jest właściwą ekspresją seksualności? Aby dać dobrą odpowiedź, roztropnie będzie odwołać się do osobliwego fragmentu Listu św. Pawła do Rzymian. Apostoł pogan pisze tak: „A zatem proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej” (Rz 12,1). Ofiara była oczywiście w centrum religii starożytnego Izraela. Żyd przynosił zwierzę bez skazy do świątyni w Jerozolimie i tam, poprzez medytacje kapłana, ofiarowywał je Bogu jako dar wdzięczności, czci lub pokuty. Czyniąc tak, zwracał się ku Bogu, wchodząc we właściwy związek z Nim swoim umysłem, wolą i swoim ciałem. Każdy pobożny Izraelita wiedział, że Jahwe, Stwórca wszechświata, nie potrzebuje tych całopalnych ofiar, w przeciwieństwie do bogów innych narodów, którzy zdawali się ich wymagać. Wierny Żyd jednak wiedział też, że to on potrzebował ofiary, ponieważ prowadziła go do głębszej komunii z Bogiem, który go kochał, upodabniając go do Boga, którego czcił. Otóż w Jezusie Chrystusie ukazało się oblicze prawdziwego Boga, właśnie jako oblicze miłości: „Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam. Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim” (1 J 4,16). Ofiarować się Bogu oznacza zatem upodobnić się do miłości, jaką jest Bóg. Oznacza to stać się miłością. Paweł mówi Rzymianom (i nam), abyśmy oddali nasze ciała – i całe nasze „ja” – w akcie czci prawdziwemu Bogu, co w inny sposób można wyrazić jako pozwolenie na to, by każdy aspekt naszego życia stał się radykalną formą miłości. Teraz można zrozumieć wspaniałe „tak” Kościoła wobec seksualności. Seks ma być całkowicie zestrojony z miłością, czyli stanowić dar z samego siebie. Seks został pomyślany jako sposób poszukiwania i osiągania dobra drugiej osoby. Gdy seks redukuje się do czegoś mniejszego niż wyraz miłości, Kościół stanowczo i głośno mówi „nie!”.
A zatem oczywiście mówi „nie” gwałtowi, wykorzystaniu seksualnemu, seksualnej manipulacji wobec drugiej osoby. Także jednak mówi „nie” ekspresji seksualnej poza kontekstem wzajemnego i radykalnego daru z siebie, jaki nazywamy małżeństwem. Co więcej, mówi „nie” umyślnemu i świadomemu udaremnianiu realizacji prokreacyjnego wymiaru seksu. Przez te wszystkie „nie” Kościół mówi fundamentalne „tak” dla seksu jako dla drogi miłości. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób może się przed tym wzdragać, mówiąc, że oczywiście zawsze należy potępiać gwałt i wykorzystanie seksualne, lecz inne formy ekspresji seksualnej powinno zostawić się uznaniu jednostki. Lecz czy przystalibyśmy na taki rodzaj pobłażliwości i mierności w jakiejkolwiek innej sferze życia, jeśli poważnie ją traktujemy? Na przykład ktoś, kto stara się wyćwiczyć wspaniałe uderzenia golfowe, oczywiście zaakceptuje poprawki swych najjaskrawszych błędów, lecz także będzie oczekiwał od nauczyciela, by go dalej korygował, poprawiał stosunkowo drobne błędy, doprowadzając sposób uderzania do prawdziwej biegłości. Myślę, że chciałby, aby jego nauczyciel stawiał mu za wzór nie przykłady mierne, jakiegoś niedzielnego gracza czy juniora, ale mistrza, kogoś z plejady gwiazd, jak Rory McIlroy i Fred Couples, jak Jack Nicklaus. Na pewno nie chciałby usłyszeć od niego słów „Cóż, skoro pokonałeś już najgorsze problemy, uderzaj, jak chcesz”.
Tak i Kościół, który pragnie, by ludzka seksualność jak najbardziej upodobniła się do miłości Bożej, koryguje nas, nakłania, sprzeciwia się nam, zachęca i ukazuje nam wysokie ideały, i zaprasza nas nieustannie do wzniosłej i wymagającej przygody cnotliwości seksualnej. Czy często upadamy? Pewnie, że tak – tak samo, jak zwykle nie udaje się nam wspaniale uderzyć w piłkę golfową. Czy oznacza to, że Kościół powinien obniżyć loty co do swych ideałów? Absolutnie nie. Jego „nie” są tak stanowcze, ponieważ jego „tak” brzmi bardzo donośnie.
Tekst pochodzi z książki "Żywe paradoksy. Zasada katolickiego i/i" wydanej przez Wydanictwo W Drodze. Więcej znajdziesz tutaj.
Skomentuj artykuł