Oszajca SJ: księża znają się na małżeństwie tyle, co wilk na gwiazdach
Mogę oczywiście pojawić się na takim kursie, by powiedzieć o samym obrzędzie ślubu i pokazać religijny, chrześcijański charakter małżeństwa, nie sprowadzając wszystkiego do antykoncepcji czy aborcji. I tyle. To nie ja mam mówić o urokach i pięknie życia małżeńskiego, tylko ci, którzy je przeżywają!
Damian Jankowski: Czy możliwa jest dziś świętość?
Wacław Oszajca SJ: Tak, choć jej wyobrażenie bywa infantylne i odrealnione. Jakiś czas temu Franciszek powiedział, że święci to też grzesznicy. Naraz część wiernych podniosła wielki wrzask i oburzenie, że jak tak można mówić o świętych Kościoła. Papież oczywiście miał rację. Znowu trzeba wrócić do kwestii grzeszności każdego człowieka. Jeśli ktoś jej zaprzecza, przeczy także Pismu Świętemu, w którym czytamy: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy” (1 J 1,8). Do nieba nie idzie się w nagrodę, tylko zawsze z Bożego miłosierdzia. Grzesznikiem był zarówno św. Franciszek z Asyżu, jak też — z czym w Polsce wciąż mamy problem — Jan Paweł II. Nie miał drygu do rządzenia Watykanem (czego skutki do dziś odczuwamy), wolał być duszpasterzem świata. Inni brutalnie wykorzystywali jego łatwowierność. A mimo to jest świętym. Świętość nie polega bowiem na tym, że anioł przez przypadek stał się człowiekiem.
Wciąż mamy w głowach, że święty to sprawca heroicznych czynów, jak św. Maksymilian Kolbe czy bł. Emilian Kowcz, greckokatolicki ksiądz z Majdanka. To prawda, ale nie zawsze świętość objawia się z rozmachem. W codziennym życiu ludzie przez dziesiątki lat wypruwają sobie żyły, tracą siły i zdrowie, żeby zapewnić bezpieczeństwo bliskim. Ich heroizm trwa każdego dnia i nie jest wcale mniejszy niż osób kanonizowanych przez Kościół.
Papież Franciszek w adhortacji Gaudete et exsultate pisze: „Lubię dostrzegać świętość w cierpliwym ludzie Bożym: w rodzicach, którzy z wielką miłością pomagają dorastać swoim dzieciom, w mężczyznach i kobietach pracujących, by zarobić na chleb, w osobach chorych, w starszych zakonnicach, które nadal się uśmiechają”.
Niestety, w Kościele ciągle mamy inny obraz, oleodruk: ładnie ubrana Maryja siedzi przy kądzieli i przędzie wełnę, Józef hebluje, a Jezus już składa krzyżyk. Wszyscy są pięknie wystrojeni, to przecież Najświętsza Rodzina Nazaretańska! Tyle że jak się ma taki ideał w głowie, trzeba przyznać, że świętość pozostaje nie dla nas, zwykłych śmiertelników. Niedawno zresztą w mszale przywrócone zostało wspomnienie „świętego Józefa, Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny”. Przecież on był jej mężem! Dlaczego tak się boimy, żeby nazwać go po biblijnemu?
No właśnie — dlaczego?
To skutek kościelnego podejścia do seksualności. Dawniej uznawano, że grzech pierworodny przekazywany jest drogą płciową. Oficjalna doktryna Kościoła na szczęście rozstała się z takim myśleniem, ale ono wciąż jeszcze gdzieś wegetuje. Przez całe wieki w kościelnym nauczaniu współżycie wymagało usprawiedliwienia. Można było odbyć stosunek seksualny tylko pod jednym warunkiem…
Spłodzenie potomstwa.
Tak. Nie wchodziły w grę żadne emocje, uczucia, orgazmy, przyjemność. Jakbym ci dokładnie opowiedział, czego jako kleryk nasłuchałem się na wykładach z teologii moralnej, byłoby mi ciężko mówić, bo wciąż się tego wstydzę. A to nie było znowu tak dawno, raptem pół wieku temu.
Domyślam się, że do sfery seksualności podchodzono bardzo surowo.
O tak, łagodnie mówiąc... Wszystko, co z nią związane, było zagrożone grzechem śmiertelnym. Przy innych przykazaniach okoliczności zmieniały stopień grzeszności danego czynu. Na płaszczyźnie VI przykazania nikt jednak nie rozgraniczał — wszystko jedno, czy ktoś obejrzał się na ulicy za piękną kobietą czy ją zgwałcił, właściwie na jedno wychodziło. W związku z tym jak się mieli czuć ludzie, którzy nosili w sobie zupełnie inne przeczucie dotyczące swojej seksualności? Jako księża nie mieliśmy im nic pozytywnego do zaproponowania, jedynie bezduszny nakaz, by żyć na zaciągniętym hamulcu.
Jakbym ci dokładnie opowiedział, czego jako kleryk nasłuchałem się na wykładach z teologii moralnej, byłoby mi ciężko mówić, bo wciąż się tego wstydzę.
Wszystko zostało sprowadzone do sfery fizjologii. Seksualność była podejrzana, zmarginalizowana, wyolbrzymiona, odarta z tego, co powinna przynosić — fascynację drugim człowiekiem, umiejętność oddania się i — jeszcze trudniejszą — zdolność przyjęcia drugiej osoby, troski o nią. Podobnie macierzyństwo i ojcostwo nie mogą być tylko kwestią biologii, wynikającą z chęci poprawiania wskaźników demograficznych czy motywów patriotycznych (wciąż aktualne pokusy). To zbyt piękna sprawa, żeby je tak redukować!
Zastanawiam się, czy przez te pół wieku wiele się zmieniło.
Niedawno papież Franciszek w przemówieniu do grupy młodzieży z Lyonu powiedział: seks jest darem Bożym, to żadne tabu, to pasja i namiętność, która ma dwa cele: miłość i powoływanie życia.
Jak zauważyłeś, przez wieki o tym pierwszym celu w Kościele zapominano. Jeszcze dziś w wypowiedziach wielu jego przedstawicieli katolicka etyka seksualna zostaje sprowadzona do zakazu seksu przedmałżeńskiego, antykoncepcji i aborcji. Często spotykasz się w konfesjonale z tym, że przyjęcie tak zredukowanej wizji życia seksualnego jest dla większości wierzących problemem?
Obecnie mało spowiadam, bo jestem zagrzebany w wewnętrznych sprawach kolegium. Nie myślę jednak, żeby coś się zmieniło. Jeszcze dziesięć lat temu, gdy spowiadałem regularnie, ludzie raczej nie mówili mi o kwestiach dotyczących seksualności, a ja nie miałem zwyczaju pytać, do dzisiaj zresztą nie mam. Jeśli chodzi o sprawy małżeńskie, raczej wyznawali, że się kłócili albo żona mówiła, że jej mąż to pijak. Przy spowiedzi młodzieży pojawiała się na przykład kwestia masturbacji. Z samej antykoncepcji mało kto się spowiadał.
Może to po prostu wynik tego, że obecnie mało kto przejmuje się tym, co Kościół na jej temat mówi?
Bardzo możliwe. Żeby człowiek chciał lub nie chciał czegoś zrobić, musi być do tego przekonany. A nie przekonasz nikogo taką argumentacją: nie rób tego, bo to grzech i pójdziesz do piekła. To już nie działa. Myślę zresztą, że nigdy nie działało, bo gdyby ludzie — jak mawiał o. Henryk Pietras, jezuita — skrupulatnie przestrzegali naszych kościelnych pomysłów na życie seksualne, to ród ludzki już dawno by wyginął (śmiech).
Bogu dzięki! (śmiech). Problem jest jednak nieco szerszy niż zakazy lub nakazy Kościoła. Nastąpiła zmiana kulturowa, także w postrzeganiu rodziny. Podam przykład, który jest bardzo reprezentatywny dla mojego pokolenia. Dziewczyna z chłopakiem mieszkają ze sobą bez ślubu. Jeśli żyją w wierności — nie tylko nie zdradzają siebie nawzajem, ale też wspierają się w codzienności — nie mogę powiedzieć, że prowadzą grzeszne czy niemoralne życie. A jednocześnie wiem, że to właśnie najpewniej usłyszą w konfesjonale.
Sam papież Franciszek proponuje zupełnie inne podejście — zamiast ich osądzać i potępiać, jak robiliśmy dotychczas w Kościele, warto im towarzyszyć. Skoro zamieszkali razem, a jeszcze może mają w perspektywie małżeństwo (choćby tylko cywilne), są już bez wątpienia na dobrej drodze. Rolą duszpasterza jest ich na niej wspierać, pomagać im, żeby szli w tym kierunku.
To dodałoby ludziom otuchy. Nie można tak częściej i więcej mówić w Kościele?
Pytanie tylko, kto ma mówić. Jeśli wyjdę na ambonę i zacznę mówić na przykład o pięknie małżeństwa, będzie to jedynie książkowe mówienie. Albo będę życie małżeńskie idealizował, albo demonizował.
Zgoda, a jednak księża często prowadzą tak zwane nauki przedmałżeńskie.
To błąd! Umówmy się, księża znają się na małżeństwie tyle, co wilk na gwiazdach. Prowadzenie kursów przedmałżeńskich nie do nas należy, bez świeckich się tego nie zrobi. Mogę oczywiście pojawić się na takim kursie, by powiedzieć o samym obrzędzie ślubu i pokazać religijny, chrześcijański charakter małżeństwa, nie sprowadzając wszystkiego do antykoncepcji czy aborcji. I tyle. To nie ja mam mówić o urokach i pięknie życia małżeńskiego, tylko ci, którzy je przeżywają!
Skoro zamieszkali razem, a jeszcze może mają w perspektywie małżeństwo, są już bez wątpienia na dobrej drodze.
Jeśli kurs przedmałżeński prowadzi od początku do końca ksiądz, to nie sądzę, by człowiek — łagodnie mówiąc — wiele na nim skorzystał. Poza tym obecna metoda jest rodem z XIX wieku: narzeczeni siedzą w ławkach, przychodzi prelegent, przez kilka godzin (rozbitych na parę spotkań) zanudza ich, potem podpisuje indeksy i odsyła do domu.
Co byłoby lepsze?
Nie wiem, czy coś byłoby gorsze (uśmiech). Już całkiem poważnie — kursy przedmałżeńskie powinny być prowadzone metodą prawdziwie seminaryjną. Ludzie mogliby wówczas ujawnić swoje wątpliwości i pytania, przedyskutować wiele kwestii, zrozumieć przy okazji, w czym zakotwiczone jest chrześcijańskie rozumienie małżeństwa. Jeśli tego nie zrobimy i dalej będziemy działać staroświeckimi metodami, nie dziwmy się, bo już teraz widzimy spadek liczby ślubów kościelnych, a za jakiś czas będzie jeszcze gorzej. Nie powinno nam w Kościele zależeć na tym, by znaleźć taki sposób, który przytrzyma ludzi (narzeczonych, ale wszystkich innych też) przy Kościele, a na tym, by człowiek sam miał okazję się przekonać, że warto w nim być.
Skomentuj artykuł