Nie odrzucaj krzyża codzienności
Wspominam kurs dla narzeczonych i słowa, które w prezentacji o komunikacji i konfliktach zaznaczyłam caps lockiem „zajmij się sobą teraz, dzieci nie poczekają aż dojrzejesz”. To słowa, które bardzo aktualnie brzmią w moich uszach, gdy mój sześcioletni syn pyta dlaczego tatuś jego kolegi wyprowadził się z domu i mówi mu, że już go nie kocha…
Dużo wokół mnie rozstań małżeństw i związków poza sakramentalnych, z różnym stażem. Sporo w tym bólu i zawiedzionych oczekiwań. Wiele zranień, które partnerzy zadają sobie nawzajem, a przy okazji ostrym rykoszetem obrywają dzieci. Zdawać by się mogło, że to coś normalnego i powszechnego, by nie dbać o relacje, ale patrzeć tylko na czubek własnego nosa i uciekać, gdy pojawia się kryzys. Tymczasem ów kryzys może być niesamowita szansą.
Kiedy stajemy z mężem przed narzeczonymi, lubimy zaczynać od słów, że jesteśmy specjalistami od kryzysów – tak bowiem życie się nam układa, że doświadczyliśmy ich wiele na własnej skórze, a ja dodatkowo w teorii z racji wykształcenia i rozmów z parami na granicy rozstania. Wiemy jednak co nas trzyma razem, co nas uratowało, gdy byliśmy w najgłębszym dołku, z którego nie było już widać światła. Sakrament małżeństwa.
Czasem świat krzyczy by zejść z krzyża, uciekać gdy zaczyna boleć i robi się nieprzyjemnie. Życie jednak nie składa się z samych przyjemności i wcześniej czy później zderzymy się z bólem. Możemy uciekać kolejny raz, ale w ostateczności staniemy pod ścianą, a oglądając się wstecz zobaczymy zgliszcza zniszczonych relacji, zadanego bólu i cierpienia tym, którym mieliśmy być drogą do nieba, a zaserwowaliśmy im piekło na ziemi. Czy jest jakieś wyjście, gdy po ludzku widać już tylko dół? Tak, Bóg.
Gdy studiowałam poradnictwo rodzinne na uniwersytecie, nieustannie brakowało mi tam odniesień do wiary i sakramentu. Człowiek swoimi siłami może niewiele, albo nic. Znam przypadki osób niewierzących, którym to „niewiele” wystarczyło do uratowania małżeństwa, choć niestety są to wyjątki… Czy zdradę można wybaczyć, nie mając głębszej, wręcz nadprzyrodzonej miłości? Czy szukanie rozwiązania w sytuacji, gdy jej nie widać, ale trwając, bo przyrzekałem miłość nie jest łatwiejsze, gdy w tym wszystkim patrzymy na Boga? Moje osobiste doświadczenie pokazuje, że jest. Czasem łapanie się krzyża jest ostatnią szansą na zwycięstwo. Niejednokrotnie łaska Boża jest jedynym spoiwem relacji, która patrząc po ludzku, powinna się rozpaść w drobny mak.
W świecie, w którym wyrzucamy to co się zepsuło, trudno o stałość. Nosimy w sobie wiele niedojrzałości i zranień. Można ciągle powtarzać, że to ta druga strona ma się zmienić, ale poza przypadkami nałogów, przemocy czy innych patologii – zmiana musi przyjść z obu stron. To ja muszę wziąć się w garść, zadbać o siebie (bo z pustego się nie naleje), dbając przy tym o małżeństwo i dzieci.
Mamy dziś wiele możliwości – rekolekcje dla małżeństw, prowadzone przez inne doświadczone pary, choćby w bardzo bliskim mi jezuickim domu rekolekcyjnym w Gdyni. Sakramenty, towarzyszenie duchowe, terapie małżeńskie, rozmowy z innymi małżonkami, którzy trwają przy sobie od lat. Mamy wiele, a często łatwiej jest odwrócić się na pięcie, trzasnąć drzwiami i szukać spełnienia gdzie indziej.
Mamy końcówkę Wielkiego Postu. Za parę dni będziemy w kościołach adorować krzyż. Niech to nie będzie tylko symbol, przyzwyczajenie, albo rytuał, którego ni przypiąć ni przyłatać do trudów codzienności. Całując krzyż, zgadzasz się na to, żeby iść razem z Chrystusem. I choć czasem zmusza nas do tego sytuacja, jak zmusiła Szymona Cyrynejczyka dwa tysiące lat temu, to od nas zależy jak na tę sytuację zareagujemy. Zejdziemy z naszego krzyża codzienności, czy przytulimy się do niego mocniej, wołając „Jezu, pomóż! Pomóż mi nieść mój krzyż!” i zaczniemy szukać ratunku w Bogu, w dialogu przesiąkniętym szacunkiem, a czasem też w innych, doświadczonych i mądrych ludziach. Będzie bolało, ale czy nie warto?
Skomentuj artykuł