O liturgicznych przegięciach i dwóch mszach idealnych
Na mszę przychodzimy usłyszeć Słowo, modlić się we wspólnocie, nakarmić się Ciałem Jezusa i uwielbiać Boga, a nie słuchać ględzenia, aktów wzajemnej adoracji albo muzycznego samouwielbienia. To drugie naprawdę zniechęca. I trzeba być mocno ociosanym w wierze, żeby nie psuło to radości ze spotkania.
O moje wykształcenie liturgiczne mocno zadbał podczas studiów prowadzący dla nas wykłady ksiądz. Nie sądzę, żeby wiedział, jak to wpłynie na moje dalsze kościelne życie. A jak wpływa? Jestem w pełni świadoma wszystkich liturgicznych potknięć i przegięć, które się podczas mszy wydarzają. Co gorsza, zdarza mi się czasem iść do zakrystii i o tym powiedzieć. Reakcje są zazwyczaj bardzo podobne: łagodnie mówiąc – „odwal się, kobieto, nie będziesz tu rządzić”. Jakby to (na litość!) o rządzenie chodziło, a nie o coś wiele większego.
I gdy słucham czasem marudzenia duchowieństwa pod adresem znudzonych na długaśnej mszy ludzi, którzy to ludzie „się nie znają na liturgii” i „nie rozumieją, w czym uczestniczą”, myślę, że bardzo wiele by się zmieniło, gdyby o jakość liturgii zadbali ci, którzy za nią odpowiadają. Bo piękna liturgia przyciąga i otwiera serce. I wcale nie musi być długa.
Wydawałoby się, że to proste: jest przecież szczegółowa (naprawdę szczegółowa) instrukcja, co kiedy robić, a czego nie robić, i mnóstwo wyjaśnień, dlaczego robić i po co. Wystarczy wykonać to, co jest napisane, bez pośpiechu i z pobożnością, bez zadęcia i ze skromnością. Ale nie. I tu jestem w stanie zrozumieć niektórych (podkreślam: niektórych) zwolenników tzw. mszy trydenckiej: ona naprawdę nie pozwala na zbyt wiele odstępstw od formularza. A na pewno nie pozwala celebransowi na cytowanie fragmentów poezji przed kluczowymi momentami Eucharystii.
Co nas, lud wierny, mierzi na mszy najbardziej? Tasiemcowe powitania i podziękowania, trwające kilkanaście minut na początku albo na końcu mszy. Życzenia składane z różnych okazji (gdy świeccy z błyskiem oku i dwoma stronami druku idą do mikrofonu, zawsze ogarnia mnie zgroza). Rozwlekłe komentarze na początku i na ogłoszeniach duszpasterskich (ironicznie zwane „dodatkowymi kazaniami”), pełne dygresji, które odciągają nas od tego, co najważniejsze. Albo, na drugim biegunie, pośpiech, który sprawia, że zanim weźmiemy oddech, by odpowiedzieć księdzu, organista już kończy frazę, jakby wraz z celebransem przerzucali się gorącym ziemniakiem. W mojej rodzinnej parafii panowie na chórze i przy ołtarzu byli w stanie w ten sposób skrócić majowe nabożeństwo tak, że trwało jedenaście minut, a niedzielna msza z w miarę pełnym kościołem – trzydzieści pięć. I wcale nie dlatego, że homilia była krótka.
Śpiew: to jest oddzielna kategoria przegięć i wcale tu nie dominują osławione „schole z gitarami”: najgorsze przeżycie miałam kiedyś w Gdańsku, gdzie msza była odprawiana plenerowo na Długim Targu i chór z orkiestrą wywalili „Ojcze nasz” pełne sopranów, skrzypcowych solówek i zawijasów, które trwało czternaście minut (z czystej złośliwości patrzyłam na zegarek) i skonfundowało dziewięćdziesiąt procent wierzących biorących we mszy udział. Nie lepsze są dziecięce scholki wyśpiewujące nieznane ludziom utwory, bazujące na śpiewie solistki przeplatanym chóralnymi refrenami. A lud, który ma śpiewać razem, stoi i milczy, bo nie zna tekstu ani melodii. Nie o to chodzi, naprawdę.
Świeccy wygłaszający homilie. Jest w Polsce mała parafia, w której w wakacje bywałam regularnie i przestałam, bo po Ewangelii wychodzi tam z jakimś pobożnym gadaniem jednego tygodnia dziennikarz, a kolejnego tygodnia piosenkarz. Gdy grzecznie zwróciliśmy proboszczowi uwagę, rozzłoszczony zbył nas niegrzecznym komentarzem, a dziennikarz ciężko się obraził na sugestię, że mógłby swoje świadectwo wygłosić po mszy – bo kto wtedy zostanie posłuchać?
Jestem przekonana, że gdyby się stanowczo pozbyć tych wszystkich strasznych liturgicznych chwastów i zadbać o prostotę i piękno wynikającą z oficjalnej instrukcji, jaką jest mszał i do niego wprowadzenie – o wiele więcej osób miałoby szansę zagłębić się w istocie rzeczy i po prostu spotkać Jezusa, bo nie odrywałoby ich od tego zbyt wiele słów i zbyt wiele osób nie na swoim miejscu. Na mszę przychodzimy usłyszeć słowo, modlić się we wspólnocie, nakarmić się Ciałem Jezusa, uwielbiać Boga, a nie słuchać ględzenia, aktów wzajemnej adoracji albo muzycznego samouwielbienia. A to naprawdę zniechęca. I trzeba być mocno ociosanym w wierze, żeby nie psuło to radości ze spotkania.
To nie jest trudne i bardzo wiele zależy od księdza, który mszę sprawuje; od jego osobistej pobożności i od determinacji w dążeniu do pokornej doskonałości. Bardzo dobrze pamiętam dwie msze, które były tym, czym powinny być: przedsionkiem nieba. Pierwszą odprawiał młody ksiądz, umierający właśnie na ciężką, genetyczną chorobę. Był między jednym szpitalem a drugim, miał kilka godzin, żeby się przepakować. Nie był w stanie stać, więc mszę odprawiał na siedząco. I chciał ją odprawić; była jedna z ostatnich niedziel Wielkiego Postu. Byliśmy na tej mszy w małej kaplicy na plebanii: tylko on i ja. Przyszłam, żeby nie był sam, przekonana, że ze względu na potężny ból (morfina nie dawała rady) będzie chciał odprawić ją szybko. Nic bardziej mylnego. Celebrował każdy detal, łącznie ze śpiewem na wejście i wyjście. Najbardziej zdumiał mnie tym, że powiedział do mnie jednej homilię: o tym, że śmierć nie jest końcem, że jest na nią gotowy, że głęboko wierzy w zmartwychwstanie Jezusa i w swoje. Że zaufanie Bogu jest sensem życia. Cierpiał, ale niczego nie pominął, żadnej chwili ciszy, żadnego liturgicznego gestu ani znaku; bez pośpiechu i z miłością sprawował Najświętszą Ofiarę.
Druga msza była całkiem inna, ale równie kameralna: w małym wiejskim kościółku o świcie, poza księdzem starszy pan i ja. Mroźna cisza wokół kościoła sprawiła, że słychać było każdy dźwięk: pocałunek złożony na ołtarzu, wodę wlewającą się do wina, łamiącą się hostię. I wszystko działo się w swoim czasie: nie zabrakło żadnego gestu, żadnej liturgicznej chwili ciszy, a na uwielbienie celebrans z czułością zaśpiewał Dzieciątku leżącemu w stajence kilka zwrotek kolędy, jak kołysankę. Nie było nic dodatkowego, nic pominiętego, nic nadzwyczajnego – dzięki czemu na pierwszy plan mogła wyjść cudowna zwyczajność Eucharystii.
To nie znaczy, że sprawujący te dwie msze księża byli idealni - bo nie byli. Wystarczył stan łaski uświęcającej i ta staranność, dbałość o liturgię. Msza jest prosta: tak ją wymyślił Kościół, by przybliżać nas do Boga, by nas włączać za każdym razem do wspólnoty z Nim i ludźmi tuż obok. Nie musi do tego być kameralna. Podobne doświadczenie dbałości o jej istotę mam z tłumnych dominikańskich wieczornych mszy.
Żeby przeżyć głębię Eucharystii, nie trzeba wiele. Jest tak skonstruowana, że działa na umysł, na serce i na zmysły. Jej działanie nie jest wprost proporcjonalne do długości. Nie trzeba upiększać jej w pozaliturgiczną nieskończoność, wystarczy wiernie wykonać to, co zapisane i nie wykonywać tego, co zapisane nie jest. Nie trzeba być wybitnym kaznodzieją, mistrzem duchowości; wystarczy być porządnym robotnikiem. I gdy widzę coraz bardziej rozpaczliwe próby przyciągnięcia ludzi na mszę ozdobnością i pomysłowością, a z drugiej strony kompletne olanie odczuć wiernych na rzecz dobrego samopoczucia celebrujących, robi mi się żal, że tak bardzo ignoruje się rzecz kluczową: prostotę, która nie zasłania Najważniejszego, ale do Niego prowadzi.
Skomentuj artykuł