"Od Boga dostałem więcej profitów niż od całego tego rockowego hedonizmu". Prawdziwa historia Muńka Staszczyka

(fot. World Youth Day Kraków 2016 / CC BY-NC-ND 2.0)

Gdy Muniek mówi szczerze o swoich relacjach z żoną i rodziną, o tym, jak blisko był depresji, rozwodu i myśli samobójczych, jak regularnie płakał podczas jazdy samochodem, jak odnalazł część siebie w psychoterapii, odnajdujemy człowieczeństwo bez znieczulenia.

Nieco ponad 520 stron. Dokładnie tyle wynosi niezwykła przygoda, w którą - z pomocą Rafała Księżyka - zaprasza nas Muniek Staszczyk. Wokalista kultowego zespołu T. Love, wbrew temu, co widać na okładce książki, zdejmuje swoje charakterystyczne ciemne okulary i odsłania się przed czytelnikiem. Nie jest to jednak klasyczna autobiografia muzyka czy jakaś forma historii polskiego rocka lat 90. (choć po trochu, rzecz jasna, również). Ten porywający wywiad rzeka to przede wszystkim opowieść o człowieku z krwi i kości; bez pudru, lukru i ściemy, jak często wyglądają tego rodzaju rozmowy. A przy tym jest to również niezwykłe świadectwo o dojrzewaniu: jako facet, mąż, ojciec, ale także i jako chrześcijanin. Dojrzewaniu niepozbawionym upadków, wyzbytym z gotowych złotych myśli na każdą okazję, a jednak inspirującym i dającym do myślenia.

Bóg, o którym mówi (i śpiewa) Muniek jest Bogiem bliskim człowiekowi; niepowodującym, że problemy czy wyzwania znikają, ale zajmują odpowiednie im miejsce w hierarchii.

DEON.PL POLECA

Najbardziej uderzająca w tym wywiadzie jest szczerość, z jaką Muniek opowiada o swoich doświadczeniach. Przystańmy na chwilę przy wątku wiary, cytując choć kilka zdań. "Nie chodzę i nie nawracam, nie namawiam. Pyta mnie ktoś, nie wstydzę się. Tak, wierzę w Boga. Wierzę w Jezusa Chrystusa" - mówi lider T. Love. Wbrew pozorom, nie jest to oczywista deklaracja - zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę specyfikę rockandrollowego środowiska, w którym na co dzień obraca się Staszczyk. Jest coś poruszającego w historiach, o których mówi Muniek: jak wtedy, gdy Kora Jackowska regularnie zaczepiała go, pytając, "co widzi w tym Jezusiku", jak wtedy, gdy Maciej Maleńczuk spróbował go sprowokować: "Najczęściej spotykałem się z głosami typu: "Pił, ruchał, a teraz się zestarzał, myśli o śmierci i poszedł w dewocję". Klasyka. Przecież ja nie powiedziałem nikomu: "Od dzisiaj jestem święty". Jestem normalnym człowiekiem, który upada i podnosi się. (...) Dużo ataków nie było, ale zdarzały się, oczywiście. Pamiętam, jak z Maleńczukiem paliłem trawę i mi wytknął: "Co ty, Muniek, kurwa, z tym Jezusem?". "Maciek. No tak, jestem wierzący. Tak mam. Jesteśmy inni". "Ale pojebało cię? Katolicyzm?!"."

W odpowiedzi na to wulgarne pytanie Maleńczuka, jak i w całej opowieści Muńka o wierze i relacji z Najwyższym jest coś skromnego i intymnego. Widać wyraźnie, niemal na każdym kroku, gdy wątek ten wraca, że Muniek robi wiele, by uniknąć wrażenia zbanalizowania tych treści czy przeniesienia ich na poziom jakiejś celebryckiej telenoweli. Prysnęła też bańka neoficka, do której Staszczyk zresztą sam się przyznaje: "Wychowanie miałem katolickie, wszystkie sakramenty, ale w pewnym momencie przestałem chodzić do kościoła. I jak każdy, kto po latach znów załapuje się na duchowe sprawy, popełniałem wiele błędów neofity, z pychą na czele. Czułem się lepszy. (...) W pewnym momencie chciałem być ascetą. Diety, posty, umartwianie się. Ale to było takie na dupościsku, na wkurwie. Tak zacięte, że aż chore. Teraz jestem spokojny, upadnie człowiek, trudno. Trzeba się trzymać jakiejś podłogi. Słabi jesteśmy i tyle. Więcej miłosierdzia dla samego siebie" - czytamy.

"Nie chodzę i nie nawracam, nie namawiam. Pyta mnie ktoś, nie wstydzę się. Tak, wierzę w Boga. Wierzę w Jezusa Chrystusa" - mówi lider T. Love.

Bóg, o którym mówi (i śpiewa) Muniek jest Bogiem bliskim człowiekowi; niepowodującym, że problemy czy wyzwania znikają, ale zajmują odpowiednie im miejsce w hierarchii. Nic dziwnego, że po latach, a w zasadzie dekadach obecności na scenie i w trasach koncertowych, Staszczyk może powiedzieć z pełną wiarygodnością, że od Boga "dostał więcej profitów niż od całego tego rockowego hedonizmu". W tym kontekście inaczej zaczyna się rozumieć jego piosenki, zwłaszcza te nagrywane w ostatnich latach. Bo i na tym polu Staszczyk po prostu daje się poznać: widzimy krok po kroku, gdzie szukał inspiracji do swoich piosenek, które nierzadko podśpiewujemy pewnie w samochodzie czy pod prysznicem. Lektura "Kinga" sprawia, że przestają być one wyłącznie beztroskimi przebojami, jakich wiele na rynku, ale stają się poszczególnymi przystankami - a czasami wręcz stacjami małych dróg krzyżowych - wokalisty T. Love.

Zarazem ta autobiografia nie jest wyłącznie - a nawet nie w większości - opowieścią o Bogu, choć kwestia relacji z Nim i przeżywania religii regularnie wraca na kolejnych kartach książki. Muniek z pasją opowiada o początkach swojej kariery artystycznej, o pierwszych miłostkach, a także o kulisach popkulturowej sceny - głównie lat 90. Nie brakuje tu smaczków, takich jak opowieści o dziwnych, prywatnych koncertach dla polityków i elit biznesowych, jak i historii z kuluarów tras koncertowych i rodzącego się, a później rosnącego kapitalizmu w Polsce i kolejnych zakrętów zespołu T.love. Mam wrażenie, że wszystko to jest jednak tylko dodatkiem - kolorowym, ciekawym i barwnym, ale jednak tylko dodatkiem do historii przez wielkie „h”. O relacjach z Bogiem już wspomnieliśmy, ale dopiero gdy Muniek mówi szczerze o swoich relacjach z żoną i rodziną, o tym, jak blisko był depresji, rozwodu i myśli samobójczych, jak regularnie płakał podczas jazdy samochodem, jak odnalazł część siebie w psychoterapii, odnajdujemy człowieczeństwo bez znieczulenia. Dorastanie w komunistycznej Częstochowie, dzieciństwo obarczone niedoskonałym rodzicielstwem mamy i ojca, fascynacja muzyką, ale i używkami (a zwłaszcza alkoholem), wreszcie: małżeńskie wzloty i upadki (w tym zdrady i wzajemne zawody) - to tylko nieliczne wycinki z tej pokaźnej lektury.

Świadectwa ikon świata rocka i popkultury to zawsze spore ryzyko - związane z zarzutami o chęć autopromocji, banał, albo dotknięcie spraw poważnych płytko, bez należnej im uwagi i powagi. Staszczykowi (także za sprawą prowadzącego wywiad Księżyka) udaje się tego uniknąć, co jest chyba największą zaletą tej książki. "King!" jest zarazem dowodem na dużą wiarygodność wokalisty spod Jasnej Góry - historie, które serwuje czytelnikom Muniek są bardzo konkretne i prawdziwe, a momentami wręcz filmowe, jak choćby wtedy, gdy do mającego ewidentny problem z narkotykami Muńka trafia... przypadkowo spotkany po jednym z koncertów skin, czy jak mówi Staszczyk - "skinol z pociętą mordą", który okazuje się zadziwiającym drogowskazem dla bohatera książki. Lektura pełna jest takich niekonwencjonalnych, a zarazem w pełni ludzkich zwrotów akcji i zaskoczeń. Nic, co wydaje się przez nas budowane jako pewne i niezniszczalne, takim nie jest, wydaje się mówić Muniek, podając cały szereg przykładów, które są potwierdzeniem tego stanu rzeczy. Zbyt łatwo i mimo wszystko zbyt banalnie byłoby napisać, że tego rodzaju wyznania jak te Muńka muszą zadziałać podobnie: pobudzić czytelnika, zachęcić, zmotywować, wskazać drogę do Boga i Kościoła. Niemniej w tej otwartości Staszczyka jest coś, co każe chwilę przystanąć, przemyśleć, zastanowić się. Tylko tyle i aż tyle.

"Wiara to jest też droga. Nie jest określona raz na zawsze, że łyknęliśmy pigułkę szczęścia, Jezusa Chrystusa, i wszystko mamy pozałatwiane. (...) Teraz pewniej chodzę, choć upadam jak każdy. Moja droga jest chrześcijańska. Chrześcijaństwo to dla mnie bardzo interesująca podróż, jak najlepsza gra, która ciągle zaskakuje" - mówi w wywiadzie Staszczyk i niezależnie od sympatii (lub jej braku) do muzyki, jaką przedstawia swoim fanom wokalista T. Love, nie da się wobec tej książki przejść obojętnie. I gwarantuję, że kiedy po raz kolejny usłyszymy z radiowych głośników "Lucy Phere", "Boga", "Dzieje grzechu", czy nawet tytułowego "Kinga", zerkniemy na Muńka inaczej niż dotychczas. To zresztą charakterystyczne dla niemałej części polskiej sceny rocka, że cały szereg głównych gwiazd - od Kazika, przez Waglewskiego i Nowaka, na Muńku kończąc - nie boi się pokazać swoim fanom nie tylko jako świetni wokaliści czy pomysłowi tekściarze, ale także, a może przede wszystkim, ludzie. W "Kingu!" Muniek taki właśnie jest: z całym swoim syfem, często brodzący w bagnie, ale jak w piosence Lao Che - w jakiś piękny i pociągający sposób sprawiający, że smród się go do końca nie ima. Staszczyk źródła tego faktu widzi w Bogu. Warto się z tym zderzyć.

Dziennikarka kulturalna, publicystka DEON.pl. Współpracowała m.in. z "Plusem Minusem", "Gościem Niedzielnym", Niezalezna.pl i TVP Kultura.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Od Boga dostałem więcej profitów niż od całego tego rockowego hedonizmu". Prawdziwa historia Muńka Staszczyka
Komentarze (1)
CT
~Czesław Tomaszewski
28 listopada 2019, 19:36
"Nie chodzę i nie nawracam, nie namawiam. Pyta mnie ktoś, nie wstydzę się. Tak, wierzę w Boga. Wierzę w Jezusa Chrystusa" - mówi lider T. Love." -Tak jest panie Muniek. Tak trzymaj!