Onlajn nas pożre, bo nie stawiamy granic

Fot. Yuri Arcurs / Depositphotos.com.

Dzięki onlajnowi udaje nam się upchnąć w ciągu doby niesamowitą ilość spraw. Wszyscy je tak upychają, zachęceni możliwościami, które daje rozwijająca się technologia. A ponieważ rośnie liczba osób, które tak robią, rośnie też oczekiwanie co do ilości spraw, którymi człowiek może się zająć w ciągu dnia. Właśnie dlatego zastanawiam się, czy pół godziny nudy, gapienia się w przestrzeń, myślenia o przypadkowych sprawach albo rozmów z przypadkowymi ludźmi nie było czasem jednak zyskiem...

Kilka dni temu robiłam badania krwi. W trakcie pobierania okazało się, że brakuje mi jednego skierowania. Żaden z lekarzy będących na miejscu nie mógł mnie przyjąć i go wystawić, pani na rejestracji była ostentacyjnie bezradna, ale w ciągu dziesięciu minut udało mi się dodzwonić do lekarza dyżurnego, gdzie miła pani doktor w ciągu minuty ogarnęła sprawę i na koniec westchnęła: jak my sobie kiedyś radziliśmy bez teleporad?

Miała rację: od kiedy część spraw z lekarzem można załatwić przez telefon, nie marnujemy czasu na stanie w kolejkach. Ale im bardziej się temu przyglądam, tym bardziej się zastanawiam, na ile ten czas w kolejce był stratą, a na ile – zyskiem.

Bo przecież teraz, gdy nie stoimy w kolejkach, udaje nam się z tym upchnąć w ciągu doby niesamowitą ilość spraw. Co więcej: wszyscy je tak upychają, zachęceni możliwościami, które daje rozwijająca się technologia. Zakupy online – książkę mogę kupić w dwie minuty, płacąc blikiem, i odebrać z paczkomatu dwa kroki od domu. Nie muszę jechać do księgarni i poświęcać na to godziny. A ponieważ rośnie liczba osób, które tak robią, rośnie też oczekiwanie co do ilości spraw, którymi człowiek może się zająć w ciągu dnia. Właśnie dlatego zastanawiam się, czy pół godziny nudy, gapienia się w przestrzeń, myślenia o przypadkowych sprawach albo rozmów z przypadkowymi ludźmi nie było jednak zyskiem – buforowym czasem pomagającym przejść z jednego zadania do drugiego bez nakręcającego się przebodźcowania.

DEON.PL POLECA


Teraz stref buforowych prawie nie ma. Wychodzimy z pracy, żeby wsiąść w tramwaj i tam poodpowiadać na wszystkie wiadomości, przeczytać bieżące informacje i dojechać się rolkami na Instagramie, a to wszystko w dwa kwadranse. Dawniej wiadomości obejrzelibyśmy wieczorem, a do niektórych z naszej małej grupy znajomych zadzwonilibyśmy z domu, po południu. Teraz wszystko jest od ręki i na już, a ilość znajomych w sieci, którzy się z nami jakoś komunikują, wprost lub przez wrzuconego posta czy zdjęcie, przekracza nasze możliwości stukrotnie. Trudno przed tym uciec. Albo głupio, nie wypada, boimy się zniknąć z oczu, bo wydaje nam się, że wtedy znikniemy innym także z myśli i serc, że o nas zapomną, że zajmą się czym innym.

Jak to się kończy? Wypaleniem, depresją, frustracją, chronicznym zmęczeniem, tym, że tracimy umiejętność odpoczywania. Płytkimi relacjami podszytymi obawą, że ktoś, komu zapomnieliśmy odpisać, się obrazi. I tym, że tracimy te drobne okazje do odpoczynku: bo przecież spacer do księgarni to dalej spacer, a kupienie książki online już nie; stanie pół godziny w kolejce to pół godziny „zawieszenia”, które pozwala puścić myśli luzem i trochę zregenerować mózg… o ile nie przeskrolujemy tego czasu, gapiąc się w rolki na Instagramie.

Patrzę na nasze tempo życia – nasze, czyli pokolenia, które teraz wychowuje dzieci - i porównuję je z pokoleniem moich rodziców. Jak to jest, że oni mieli czas na spacer, na kawę z znajomymi, na wycieczki, na czytanie książek albo oglądanie filmów wieczorem, a my nie mamy? Patrzę na pokolenie naszych dzieci. Od nastolatków słyszę, że czas jakby im przeciekał przez palce. Są zmęczeni, znużeni życiem jak dorośli, naładowani milionem mądrości z YouTube’a i nie nadążający z upychaniem tego w mózgu.

To banał: wpuściliśmy technologię do naszego życia i nie postawiliśmy jej granic. Nie, to nie znaczy, że jestem przeciwna rozwojowi: jest dobry, służy. Ale źle ogarnięty, szkodzi. I te nasze wszystkomogące, na maksa zindywidualizowane mikrokomputery z całodobowym podpięciem do sieci nam szkodzą. Nie dlatego, że one to zaplanowały: dlatego, że my nie umiemy nad sobą zapanować. I dlatego, że kolejne miejsca, instytucje, firmy przechodzą w onlajny, dla ludzi spoza internetu zostawiając niewygodne ochłapy. Że zachwycamy się i zachłystujemy ich plusami, a negatywne skutki ignorujemy.

Co jest wśród tych negatywnych skutków? Po pierwsze - przebodźcowanie. To ten stan wewnętrznego drżenia i poirytowanej dekoncetracji, który cię nawiedza, gdy dzieje się za dużo. I w przeciętnym, offlajnowym życiu człowieka dzień musi naprawdę się postarać, żeby nam zafundować ciężkie przebodźcowanie. Czynności fizyczne zajmują czas, co jest uciążliwe i zbawienne naraz. A czynności cyfrowe dzieją się natychmiast: to nie my czekamy, to na nas czekają dane do przetrawienia, obejrzenia, zrozumienia, przeczytania, usłyszenia, odpisania, zareagowania. To my nie nadążamy za przeglądaniem newsów, które się nie kończą. To my nie jesteśmy w stanie dotrzeć na koniec internetu i powiedzieć: to tyle, więcej nie ma. To my przerywamy każdą czynność z robieniem, za przeproszeniem, kupy włącznie, by odpisać na wiadomość, i to my próbujemy skoncentrować się na nowo, gdy nas rozproszyło trzydzieste powiadomienie w telefonie. Szacun dla tych, którzy potrafią je wyciszyć na zawsze. Bo proces przełączania się między różnymi czynnościami zabiera czas.

Ten czas ucieka nam z doby. Jeśli odblokowałam telefon czterdzieści razy w ciągu dnia, żeby tylko zobaczyć powiadomienie, to nic dziwnego, że brakuje mi kilkunastu minut. Jeśli do tego odpisałam na piętnaście wiadomości i weszłam z trzy dłuższe wymiany zdań na komunikatorze – mój dobowy dług cyfrowy powiększa się o godzinę lub więcej. Prosta matematyka, banalna obserwacja – i refleksja zostawiona na potem, bo teraz… nie ma kiedy.

Jest taka książka, którą bardzo lubię: „Momo” Michaela Ende, tego od „Niekończącej się historii”. „Momo” to książka o czasie. O ludziach, którzy uwierzyli w to, że czas można odłożyć na potem i kosztem relacji i odpoczynku zaczęli wykonywać swoje zadania, by odłożyć jak najwięcej czasu na przyszłe wspaniałości. Myślę, że z tego etapu – zbiorowego pracoholizmu – przeszliśmy już do kolejnego: nie tyle oszczędzamy czas na potem, ile zużywamy go mimochodem, jakby nam ciekło paliwo z baku: zużycie wzrosło, ale skąd się to wzięło?

A nawet, gdy się zorientujemy, gdzie jest wyciek, najczęściej nie potrafimy uszczelnić życia i twardo wyznaczyć granic swojej dostępności, bycia online. Panujemy nad sztuczną inteligencją, ale nie nad własnym planem dnia. Czasami mam wrażenie, że siedzimy na rozpędzonej karuzeli, która kręci się coraz i coraz szybciej, i nikt nie ma odwagi jej zatrzymać, bo wszyscy boją się skutków.

Jeśli tak się czujesz, drogi czytelniku, chcę Ci napisać tylko jedno: odważ się. Bądź zmianą, jak mówią klasycy. Zacznij od siebie, od swoich granic. Nie bój się, że ludzie się poobrażają, bo po 22.00 nie odpisujesz na wiadomości. Ci, którzy cię szanują i dla których jesteś ważny, uszanują to i dopasują się do twoich nowych granic. Zadbaj o siebie: nie gap się w telefon, stojąc w kolejce do aptecznego okienka albo czekając na tramwaj. Porozglądaj się wokół siebie, zobacz jesień, zobacz innych ludzi, szczeniaczka, który walczy ze smyczą i malucha w wózku, który szuka tej jednej niewgapionej w ekranik osoby, z którą nawiąże kontakt wzrokowy.

Nie bądź na każde wezwanie swojego telefonu: gdybyś pracował w miejscu bez zasięgu, sprawdzałbyś wiadomości dopiero w domu i nikt by z tego powodu nie umarł, prawda? Teraz też nie umrze. Nic się nie stanie, jeśli ktoś poczeka, jeśli odpowiedź nie przyjdzie od razu, jeśli coś się spóźni albo się w ogóle nie wydarzy. Przestańmy się nakręcać, że jak roboty musimy być natychmiast responsywni i nieustannie dostępni, bo nas to nakręcanie i responsywność wykończy w ciągu jednego - dwóch pokoleń. A sądząc z tego, jak się rozwija AI, możemy za pięć-dziesięć lat stać się niewolnikami kontentu tworzonego przez sztuczną inteligencję, która zasypie nas milionem alternatywnych wiadomości, obrazów i nagrań z wydarzeń, które nigdy nie wydarzyły się w realu, ale będą dla nas ważniejsze niż realny zapach kawy w sobotni poranek i realny, nie nagrany widok słońca przeświecającego po południu przez czerwone liście klonu. Bez granic, które postawimy sami, we własnym życiu, świat wirtualny nas zmiażdży i to z pomocą innych ludzi, którzy też nie zadają sobie sprawy z tego, jak bardzo swoim oczekiwaniem, że wszystko nastąpi natychmiast i będzie dostępne od ręki, rozpędzają naszą wspólną karuzelę zwaną życiem społecznym.

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Onlajn nas pożre, bo nie stawiamy granic
Komentarze (4)
ST
~Stefan Targosz
26 października 2024, 16:37
Nie bedziemy sie obrazali na swiat, jaki dostalismy, ale go ochrzcimy i przerobimy na chrzescijanski
MM
Mario Montessari
26 października 2024, 15:36
Proponuję w tytule zamiast "bo" "onlajn nas pożre JEŚLI nie stawiamy granic". Artykuł zaiste mądry, ale pachnie małą sprawczością każdego z nas...
PR
~Ppp Rrr
26 października 2024, 12:35
Zapomniała Pani o jednym szczególe: czekając w kolejce trzeba pilnować, by ktoś nie wepchnął się przed nami. Zatem nie można tego traktować jako przerwy, okazji do czytania, rozmowy itp. A straconego czasu nie odda nikt. Pozdrawiam.
EM
~Ewa Maj
26 października 2024, 12:12
Bardzo to trafne i przykre jednocześnie. Po drugiej stronie jest jednak równie niebezpiecznie - cyfrowy detoks, odciąć od telefonu - dzieci oczywiście, bo my, dorośli to nie możemy sobie na to pozwolić, bo za dużo stracimy. Ze skrajności w skrajność. Każdy musi szukać swojej drogi w tym cyfrowym świecie. Świadomość zysków i strat jest kluczowa, dlatego to jest cenny artykuł.