Opatrywać rany serc złamanych. Po to właśnie jest mój Kościół

Fot. Depositphotos.com

Patrzę na nas, ludzi końca 2024 roku. Jesteśmy rozbici. Rozdarci między różnymi wartościami, które są dla nas ważne. Smutni. Zabiegani do granic możliwości. Zmęczeni, ale nie potrafimy odpoczywać. Szukamy jeszcze szczęścia albo z już rezygnacją przyjmujemy, że to przywilej nielicznych. Nosimy w sobie tyle różnych zranień. Nie mówimy o nich. Zjadają nas od środka. Mimo wszystko szukamy czegoś dobrego, choć tak często zmiażdżeni przez życie. 

Gdzie szukać szczęścia? W jakiej relacji? W jakim miejscu? Za jakie pieniądze? Gdy w ostatnich miesiącach przyglądam się światu wokół mnie i temu, który jest daleko, ale podchodzi blisko przez media społecznościowe, widzę coś, co da się określić tylko jednym słowem, dość mało trendującym. Widzę ludzką biedę. Nie tę materialną, albo nie zawsze. Przede wszystkim biedę serca.

To gorączkowe szukanie pocieszenia. W ćwiczeniach i praktykach, w słowach i sposobach, w narzędziach polecanych przez tych, co jakieś pocieszenie znaleźli i teraz dają je albo sprzedają dalej. W różnych duchowościach, które w teorii pomagają odnaleźć siebie, swoją uważność, swoje wartości, swoje miejsce w świecie.

Ten głęboki niepokój, wywołany tym, co dookoła: groźbą wojny, zmianami ekonomicznymi, popandemiczną erozją relacji, związaną z coraz głębszym zanurzeniem w świecie cyfrowym.

To zagubienie w osamotnieniu, bo cudowne cyfrowe rozwiązania skracające czas konieczny na wykonanie prostych, codziennych czynności okazały się jednocześnie złodziejem czasu i miejsca na relacje. Ludzie nie wychodzą na spacer: spotykają się na kilka chwil rozmowy na Messengerze, przerywanej innymi, wykonywanymi równolegle czynnościami.

To rozproszenie: nieustanne, dobijające przełączanie się między kompletnie innymi kartami w wyszukiwarce życia. Sama boleśnie to odczuwam, gdy w tramwaju odpisuję na wiadomość od wychowawcy mojego dziecka, by zaraz wziąć udział w ankiecie na temat prezentu mikołajkowego, sprawdzić swoje wyniki badań, odpisać na maila w sprawie artykułu i przeczytać dwie strony nowej książki na mój ulubiony temat. Pięć różnych światów, miejsc, kontekstów - a to wszystko w mniej niż dwadzieścia minut. Gdy tak wygląda cały dzień - a jestem pewna, że wszyscy scrollujący ludzie wokół mnie tak przeżywają swoje życie - przebodźcowanie daje to ciężko niepokojące poczucie, że zaraz wybuchnie nam mózg. 

W ostatnim tygodniu, przygotowując materiały redakcyjne, tuż obok siebie znalazłam trzy raporty. Pierwszy mówił o tym, że dwa i pół miliona  Polaków żyje w skrajnej biedzie, a w ciągu ostatniego roku do tej grupy dołączyło osiemset tysięcy. Drugi mówił, że poczucie szczęścia u Polaków sięgnęło sześćdziesięciu siedmiu punktów w stupunktowej skali. Trzeci raport informował, że spadł współczynnik poczucia szczęścia Polaków w pracy. No to w końcu jacy jesteśmy? Jak można mówić, że Polacy są szczęśliwi, skoro duża część z nich niemal umiera z głodu? Jak można mówić, że Polacy są nieszczęśliwi, skoro sami mówią, że osiągnęli szczęście na sześćdziesiąt siedem punktów? Czy jednak można mówić o szczęściu, gdy pozbawia go nas praca? Gdzie jest prawda? Czy w ogóle jest jeszcze jakaś jedna, wspólna rzeczywistość, do której wszyscy mamy podobne odniesienie, czy może każdy z nas jest już zanurzony w swoim basenie prawd i wartości, w swojej biedzie, poczuciu szczęścia albo jego braku?

Patrzę na nas, ludzi 2024 roku. Jesteśmy rozbici. Rozdarci między różnymi wartościami, które są dla nas ważne. Smutni. Zabiegani do granic możliwości, zmęczeni i nie potrafiący odpoczywać. Szukający jeszcze szczęścia albo z rezygnacją przyjmujący, że to przywilej nielicznych. Nosimy w sobie tyle różnych zranień. Nie mówimy o nich. Zjadają nas od środka.

Widzę, że pierwsze z tych zranień to jest zranienie w relacji z Bogiem. Z Najwyższym. Jak byśmy Go nie nazwali, z kimś, Kto sprawił, że istniejemy. To zranienie jest jakoś oczywiste wśród ludzi żyjących obok Boga, nie z Nim. Ale we wciąż katolickim społeczeństwie zdumiewa mnie to, że tak naprawdę mało jest ludzi mających z Nim żywą relację, znających Go mniej powierzchownie. Dla większości z nas jest jak sąsiad z dalekiego piętra, którego poza naszą klatką schodową rozpoznajemy tylko dlatego, że ma charakterystyczną brodę. I czasem zapominamy powiedzieć "dzień dobry". 

A to właśnie On ma u siebie klucze do naszego szczęścia. On opatruje rany serc złamanych, On ma lekarstwo na każde nieszczęście naszego małego, zwykłego życia. On potrafi pocieszyć i dodać odwagi, daje narzędzia, żeby się zmierzyć z niepokojem, bezsensem, podpowiada, jak osiągnąć harmonię, jak odkryć siebie i tych, których kochamy, na nowo i na lepsze. A gdy sytuacja całkiem nas przerasta, sięga po środki nadzwyczajne. 

To jest Ktoś, kto wyciągał mnie z przeróżnych tarapatów, kto zawsze ma rozwiązanie, nigdy nie uważa, że stracił na mnie czas, kto mnóstwo razy ratował mnie w sytuacjach krytycznych. Ostatnio, w czerwcu, dosłownie nie dając mi umrzeć, gdy po niemal pionowej śnieżnej zjeżdżalni zjechałam z niewiarygodną prędkością spod Zawratu, by po stu pięćdziesięciu metrach i kilkunastu sekundach uderzyć w skały... i nie zginąć, choć przeżycie takiego wypadku nie mieści się w żadnych, żadnych! sensownych granicach prawdopodobieństwa.
A ja złamałam tylko nos. 

Mój Kościół jest pełen ludzi, którzy mają do opowiedzenia jeszcze grubsze historie Bożej łaskawości, mocy, miłości. Historie o tym, jak Bóg ich wyciągał ze smutku, zniechęcenia, choroby, jak ratował ich relacje, jak na nowo stawiał na nogi, jak wyprowadzał z uzależnień, jak leczył osamotnienie, opatrywał z czułością wszystkie rany zadane przez siebie, innych i świat.

I tak bardzo mi się marzy, żeby w tym Adwencie nastąpił cudowny matching: by wszyscy ludzie z biednymi, obolałymi, zrozpaczonymi, tęskniącymi za pokojem i miłością sercami trafili na tych, których biedę serca już uleczył albo właśnie leczy On i usłyszeli o tym, że tak się da. Że to prawdziwe i możliwe. I żeby znaleźli swoją ścieżkę budowania z Nim relacji.

Przecież po to jest Kościół.
By głosić dobrą nowinę ubogim w radość.
By opatrywać rany serc złamanych.
By zapowiadać wyzwolenie z tego, co zniewala.
By pocieszać wszystkich zasmuconych.
By dawać im pieśń chwały zamiast zgnębienia na duchu.
By obwieszczać prawdziwy, skuteczny, pełen cudów i zaskakujących zwrotów akcji czas łaski od Pana.

Jutro już Adwent. Bądź takim Kościołem. 
Mów o Bogu i patrz, co będzie się dziać. 
Bo że będzie - to jest bardziej niż pewne. 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Opatrywać rany serc złamanych. Po to właśnie jest mój Kościół
Komentarze (4)
KS
~Ka Sia
30 listopada 2024, 18:31
"że tak się da. Że to prawdziwe i możliwe. I żeby znaleźli swoją ścieżkę budowania z Nim relacji" - od kilku lat próbuje znaleźć ta ścieżkę, poddaje się, znowu próbuje, nic nie wychodzi, poddaje się, znowu próbuje... Ten adwent spedze z noworodkiem przy piersi, będąc totalnie zmęczona codziennym życiem. Chce wierzyć, że "to się tak da". Choć to trudne gdy się tego nigdy nie doświadczylk, a czytanie/słuchanie o tym jak ludzie piszą, że mają "relacje z Bogiem" brzmi totalnie abstrakcyjnie....
AE
Anna Elżbieta
2 grudnia 2024, 10:27
Ale wiesz, że On jest przy Tobie, zawsze? Spróbuj Go dostrzegać w drobnych sprawach i zwykłych sytuacjach, kiedy dziecko się do Ciebie uśmiechnie, kiedy nagle słońce wyjdzie zza chmur, kiedy z zimowego trawnika wyjrzą fioletowe krokusy, kiedy uda Ci się spokojnie przespać noc… To takie delikatne dotknięcia Boga. Warto łapać te chwile i dziękować za nie Bogu, który jest stale obecny z nami w codzienności. I warto świadomie Go szukać i dostrzegać, że ON JEST. Ja w chwilach ciemności duchowej przypominam sobie Matkę Teresę z Kalkuty, która po jednym przebłysku doświadczenia Jego obecności, całe życie przeżyła w całkowitej ciemności, jakby Boga nie było. A jednak trwała, wierząc i wiedząc, że ON JEST.
EM
~Ewa Maj
30 listopada 2024, 11:44
Trafna diagnoza. Lekarstwo trudno dostępne. Można je przyjąć tylko wtedy, gdy poda je drugi człowiek. Bóg, dobry, czuły, kochający Bóg może być ratunkiem, lecz nie mamy do Niego dostępu bezpośrednio. Zawsze to się dzieje za pośrednictwem człowieka, poprzez człowieka. Dlatego nasze ludzkie relacje są tak ważne. Bóg zawsze przychodzi przez człowieka. Do nas tak przychodzi i do innych też. Dobrego adwentu dla nas wszystkich!
AE
Anna Elżbieta
30 listopada 2024, 17:10
Ja mam nieco inne doświadczenie :). Bóg przychodzi nie tylko przez człowieka. Także przychodzi sam, nagle, niespodziewanie "jak grom z jasnego nieba" - w najbardziej pozytywnym sensie tego określenia. Zdarzają się rzeczy nieprawdopodobne, kiedy np. w totalnym kryzysie i zapadaniu się w nicość, nagle zalewa Cię fala miłości, która jest nie do zrozumienia i nie do ogarnięcia. Nie dowierzasz, że to się dzieje naprawdę, a jednak dzieje się! Bóg otula człowieka swoją czułą miłością, uspokaja, ogarnia i wyprowadza na prostą. Wiem wtedy, że to On przyszedł, bo nie ma żadnej innej możliwości. Bo skąd w takim ciężkim kryzysie nagle taka miłość i doświadczenie pełni? Tak właśnie zdarza się w życiu, kiedy Bóg wie, że to jest jedyne wyjście, że to On sam musi zadziałać, żeby uratować człowieka, bo żaden człowiek tu nie pomoże... Czasem słyszymy czy czytamy o nagłych nawróceniach ludzi. Myślę, że wtedy też sam Bóg przychodzi...