Pomysł C40 to przepis na system oparty na strachu i kontroli
"Na tym świecie jesteśmy tylko turystami". Niedawno przypomniałem sobie, jak wiele zmienia ta chrześcijańska perspektywa. Gdybyśmy o niej pamiętali, nie napędzalibyśmy konsumpcjonizmu, nie gromadzilibyśmy niepotrzebnych rzeczy i z większym szacunkiem odnosilibyśmy się do świata.
Niedawno debatę publiczną w Polsce zdominował temat ograniczeń spożycia mięsa, liczby posiadanych samochodów, podróży samolotem i ilości kupowanych ubrań, które miałyby zostać narzucone mieszkańcom Warszawy. Limity te zostałyby wprowadzone w związku z ustaleniami C40 Cites - grupy zrzeszającej burmistrzów blisko stu miast, m.in. Londynu i Berlina - w związku ze zmianami klimatycznymi.
"Dziennik Gazeta Prawna" opisał, jakie ograniczenia miałyby zostać wprowadzone. "Naukowcy z Leeds (uniwersytet w Wielkiej Brytanii - przyp. autora) wychodzą z założenia, że miasta odpowiadają nie tylko za emisję związaną z ich bieżącym działaniem, lecz także za emisje związane z produkcją dóbr w nich konsumowanych. Emisja metropolii zrzeszonych w C40 to 10 proc. światowej emisji gazów cieplarnianych. Jak zauważają autorzy, aby uniknąć załamania klimatu, emisje powinny zostać zmniejszone do połowy 2030 r. Co się znalazło w rekomendacjach? Proponują działania w sześciu dziedzinach mających największy wpływ na emisję - to budownictwo i infrastruktura miejska, żywność, transport prywatny, ubrania, sprzęt elektroniczny oraz transport lotniczy. Celem większości rekomendacji jest ograniczenie konsumpcji" - podkreśliła "DGP". Oznacza to, że mieszkańcy miast z grupy C40 mieliby m.in. ograniczyć spożycie mięsa do 16 kg na osobę rocznie (obecna średnia to 70 kg) i kupowanie nowych ubrań do 8 sztuk. Redukcji miałaby ulec liczba samochodów i podróży lotniczych (jedna podróż na dwa lata), a użytkowanie sprzętu elektronicznego - wydłużone. Wszystko to w celu budowania "zdrowych, sprawiedliwych i odpornych społeczności".
Temat ograniczeń dla miast zrzeszonych w grupie C40 to jednak nie jedyny zapalnik w publicznej debacie. Równie duże emocje budzi niemal już nieuchronne wycofanie papierowego, pieniądza, które miałoby zwiększyć wygodę płatników i jednocześnie ograniczyć tzw. "szarą strefę". Wycofanie tradycyjnej waluty na rzecz cyfrowej to jednak tylko kwestia czasu. Zaskakujące jest to, że Polacy, których 80 proc. sprzeciwia się takiemu rozwiązaniu (sondaż dla Radia Zet z początku lutego), są jednymi z liderów europejskich płatności elektronicznych.
Nie trzeba być zwolennikiem teorii spiskowych, by zauważyć związek między wprowadzaniem w życie pomysłów C40 i niemal całkowitą kontrolą, jaką niesie rezygnacja z tradycyjnej waluty. Do tego wystarczy dołożyć wiedzę algorytmów na nasz temat i mamy gotowy przepis na system oparty na strachu i kontroli. Oczywiście jest to tylko jeden z mało prawdopodobnych scenariuszy, który, miejmy nadzieję, nigdy się nie wydarzy. Niemniej, wprowadzenie "na siłę" ograniczeń proponowanych przez C40 wydaje się utopią, która zawsze wiązałaby się z buntem. Co zamiast tego?
Jakiś czas temu znajomy polecił mi na Netflixie film pod tytułem "Minimalizm. Czas na mniej". Opowiada on historię dwóch przyjaciół, którzy odkryli, że sens ich życia tkwił w konsumpcjonizmie i posiadanych rzeczach. Gdy pozbyli się większości nieużywanych gratów, zostawiając wokół siebie tylko najpotrzebniejsze przedmioty, ich codzienność zmieniła się na lepsze, a oni zostali influencerami, którzy jeżdżą po świecie i opowiadają swoją historię. "Minimalizm" to oczywiście tylko film Netflixa, wytwórni, która ma swoje za uszami i słynie z "edukacyjnego" charakteru swoich produkcji. W życiu są też znacznie ważniejsze rzeczy niż schludne i niezagracone mieszkanie. Trzeba jednak przyznać, że "Minimalizm" niesie z sobą pewne przesłanie. Przekonamy się o tym, jeśli zajrzymy do naszych szaf, szuflad, schowków i piwnic. Prawdopodobnie szybko odkryjemy, że spora część naszego "dobytku" to rzeczy, po które sięgamy naprawdę rzadko, a może nawet wcale.
Posiadanie zbyt dużej ilości rzeczy to koszmar, który przeżywają osoby często zmieniające mieszkanie. "Zasiedziali" lokatorzy mogą jednak nawet nie wiedzieć, że żyją w niepraktycznym i nikomu niepotrzebnym bałaganie. Jestem pewien, że jeśli każdy z nas nie tylko pozbyłby się nieużywanych rzeczy, ale wstrzymał się również z kupowaniem niepotrzebnych i dłużej korzystał z tych, które posiada, nie tylko poprawiłby swoje "tu i teraz", ale również wpłynąłby na ograniczenie konsumpcjonizmu, z którym tak zaciekle chce walczyć C40. Wielkie budowle zbudowane są z setek tysięcy cegieł.
"Na tym świecie jesteśmy tylko turystami" - usłyszałem niedawno od znajomego i przypomniałem sobie, jak wiele zmienia ta chrześcijańska perspektywa. Gdybyśmy o niej pamiętali, nie napędzalibyśmy konsumpcjonizmu, nie gromadzilibyśmy niepotrzebnych rzeczy i z większym szacunkiem odnosilibyśmy się do świata, który został nam dany przez Boga. Obeszłoby się bez limitów, kontroli i zakazów. Chrześcijaństwo naprawdę ma w sobie wszystko, co potrzeba, by na świecie panowały pokój, ład i miłość. Problem polega na tym, że świat albo je odrzucił, albo opacznie zrozumiał. "Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał" (J 1, 10).
Warto robić wszystko, by zatrzymać zmiany klimatyczne, wspierać zrównoważony rozwój i dbać o planetę. Ale niech o naszych działaniach decydują mądrość i świadome decyzje, a nie ograniczające wolność zakazy podjęte przez elity. Papież Franciszek w Laudato Si’ nie tylko opisał globalne problemy z jakimi musi zmierzyć się ludzkość, wskazał również rozwiązania. Wierzę, że te, w połączeniu z naszymi codziennymi działaniami, mogą zmienić naprawdę wiele.
Narzucając ludziom zakazy, ograniczając tak drastycznie ich wolność, nawet w neutralnych obszarach takich jak podróżowanie, zamykając ich tylko w wypaczającej rzeczywistość przestrzeni mediów społecznościowych, w których będą oni zdani na łaskę i niełaskę algorytmów, odbierając im swobodę decydowania, stworzymy ogłupione społeczeństwo, zdolne tylko egzystować. Przecież zostaliśmy stworzeni do wzrostu.
Skomentuj artykuł