Rachunek sumienia z tego, czy nie wstydzę się Boga i Kościoła
Znam bardzo wielu ludzi, którzy uważają się za osoby wierzące, ale niepraktykujące i niezwiązane z żadnym kościołem. Nie mam z tym problemu, nie czuję potrzeby narzucania innym, że moje spojrzenie jest tym jedynym słusznym (choć noszę w sobie przekonanie, że Kościół Katolicki to jedyna słuszna droga…). Nie mam w sobie przymusu by zmuszać innych do życia takiego, jakie sama prowadzę. Wierzę, że ważne jest tutaj coś innego. Od słowa, ważniejsze jest świadectwo własnego życia. Od jakiegoś czasu jednak pojawia się we mnie pewien problem, bunt, niezgoda, wewnętrzne rozdarcie.
Rodzice, którzy nie wierzą, a wysyłają dzieci na lekcje religii do szkoły, katechezy przed pierwszą komunią w kościele, a przy tym o relacji z Bogiem i z Kościołem jako takim wyrażają się negatywnie, czasem w prostacki sposób. Te osoby, których w Kościele od lat nie ma, ale wygłaszają teorie jakby byli ich najgłębszymi znawcami. Obrażając przy tym oddanych swojej pracy katechetów, księży i świeckie osoby, delikatnie nazywane „ciemnogrodem”. Kilka dni temu, kolejny raz w ciągu ostatnich miesięcy, niechcący wpadłam w sam środek wymiany zdań o lekcji religii – tym razem w pierwszej klasie podstawówki. To, co usłyszałam, pokazało jak niską świadomość religijną mają rodzice. Pokazało też, że ich dzieci nie potrafią zrobić znaku krzyża, a ostatnio w kościele były na swoim chrzcie. Rodzice jednak są znawcami tego, co w Kościele i katechezie nie gra. Oczywiście od tej „najgorszej” strony.
Byłam jedyną osobą w całej grupie, która odważyła się pokazać inną perspektywę. Jedyną, która powiedziała o swojej relacji z Bogiem i o tym, że Kościół jest miejscem szczególnym, bo tylko w nim mamy dostęp do sakramentów. I o tym, że cieszę się, że nasze dzieci mają taką, a nie inną katechetkę. Mam za sobą wiele takich „starć”, to samo w sobie nie zrobiło na mnie już szczególnego wrażenia. Dotknęło mnie coś zupełnie innego. Do żywego uderzyło mnie to, że obok mnie stali ludzie, których kojarzę z niedzielnej Mszy, ale poza mną nikt się nie odezwał.
Czy osoby, dla których Kościół jest ważny mają obowiązek wypowiadać się w takich sytuacjach? Myślę, że czasem tak. Czy mamy prawo głośno mówić o tym, że wyznajemy inne wartości niż te, które są teraz modne? A i owszem. Tolerancja powinna działać w dwie strony. Dlaczego więc tak często milczymy?
Znam ludzi praktykujących i starających się żyć blisko Kościoła, które nigdy nie odezwą się w towarzystwie wyśmiewającym Boga. Z lęku przed odrzuceniem, czasem z poczucia bycia niekompetentnym czy niepewnym swoich przekonań. Stoją i milczą, dając tym w pewien sposób ciche przyzwolenie na zło. Dając przy tym też odczuć tym, którzy plują na Kościół, że mają rację, w końcu „wszyscy tak myślą”, bo skoro nikt się nie odzywa to pewnie tak jest, prawda? A tym, którzy jeszcze wczoraj się odezwali, wysyłają sygnał w stylu „radź sobie sam”, ja się wychylać nie będę.
Nie twierdzę, że bycie w opozycji do głównej narracji jest łatwe. Podziwiam ludzi, którzy potrafią z rozwagą, wyczuciem i z miłością pokazać swoją przynależność do Kościoła. Z ich słów wypływa stanowcze „nie” na obrażanie uczuć religijnych, ale potrafią to zrobić z szacunkiem. Odróżniają dobrą i zdrową krytykę (bo Kościół nie jest idealny!), od bezpodstawnego krytykanctwa. To osoby, które wiedzą kiedy i jak zareagować, choć często czują się jak samotna wyspa, na którą inni wyrzucają tonę śmierdzących śmieci. I nikt im w tym nie chce zbytnio pomóc.
Zaczął się nowy rok szkolny i katechetyczny. Jeśli jesteśmy katolikami, warto zastanowić się dlaczego. Warto zatrzymać się nad pytaniem o sens i o to kim jest dla mnie Jezus, czym jest dla mnie Kościół. Warto prosić o mądrość, bo już od lat świadomi katolicy to nie większość, która może żyć spokojnie w swojej bańce. Warto zrobić też rachunek sumienia z tego, czy nie wstydzę się Boga i Kościoła. Trudna to sztuka, ale być może nowy rok szkolny to dobry czas i na taką refleksję…
Skomentuj artykuł