Sieciowe dzieci-zombie i selekcja naturalna
Rozglądam się po naszej grupie: dla części dzieciaków każda wolna chwila jest okazją do zajrzenia w telefon. Siadają byle gdzie, nie obchodzi ich okolica ani opowieści przewodnika. Tak, nasze dzieci coraz bardziej wciąga otchłań Internetu.
Ostatnie badania robione przez NASK pokazały, że średnio (średnio!) spędzają w sieci dwanaście godzin dziennie. Trochę nie chciało mi się w to wierzyć i nie wierzyłabym dalej, gdybym nie pojechała na szkolną wycieczkę. I gdybym nie zobaczyłam na własne oczy, jak dziesięć procent tejże wycieczki zatonęło w wirtualnym świecie mniej więcej po trzech minutach od momentu, w którym autokar ruszył spod szkoły. Tak, telefony mieli niemal wszyscy. I wszyscy trochę grali, trochę rozmawiali ze sobą, trochę wyglądali przez okno, spali, dzwonili, robili zdjęcia. Za to nasze dziesięć procent zanurzyło się w otchłani wciągającej, prościutkiej, kolorowej gierki. Dzieciaki grały w nią razem, wykrzykując do siebie: ej, to ty jesteś tym obcym? To ty jesteś pandą? Podaję kod! Dołączajcie!
Grały i kompletnie przegapiały wszystko dookoła. Wszystkie komunikaty wycieczkowe: gdzie jesteśmy, dokąd idziemy, co zabrać, jak długo potrwa ten czy tamten punkt programu. Gdy po kolejnym przystanku wsiadaliśmy do autokaru, mieli tylko jedno pytanie: ile będziemy jechać? Długi czas przejazdu między jedną atrakcją a drugą nie powodował wcale jęku zawodu, którego się spodziewałam. Budził za to dziką radość. Dwie godziny? Ekstra! Tyle czasu na granie!
To, co było sednem wyjazdu, czyli nowe miejsca, nowi ludzie, inna niż szkoła przestrzeń do nawiązywania i pogłębiania relacji, dla nich było czymś ubocznym, co należy przeczekać, by móc wsiąść do autokaru i grać. Gdyby wycieczka polegała na tym, że wsiada się do autokaru, jedzie dwanaście godzin, wysiada, kupuje pamiątkę, robi siku i wraca kolejne dwanaście godzin, prawdopodobnie to byłaby dla nich wycieczka idealna. Pod warunkiem, oczywiście, że w autokarze byłyby gniazdka z prądem i dobrze działający, darmowy internet.
Przyglądałam się temu zjawisku przez dwa dni. I widziałam trzy główne efekty.
Przede wszystkim nieogarnięcie. Idziemy na półtorej godziny spaceru, zbiera się na deszcz, na nic przypomnienia, żeby wziąć kurtkę, a najlepiej pelerynę. Ubierz się cieplej, zabierz wodę i przekąskę – nic z tych rzeczy, nasze dzieci-zombie nie interesują się tym, jak to zrobić, by w dobrym stanie wrócić do autokaru. To, co je interesuje, to tylko jedna rzecz: kiedy wrócimy i będzie można grać?
Druga rzecz – uwaga poszatkowana na drobniusieńkie kawałki i zdolność skupienia zredukowana do minimum. Pan przewodnik opowiada historię przez dłużej niż trzy-cztery minuty? Natychmiast robi się gwar. Nie obchodzi nas to, co mówi, jakaś historia, jakieś odległe fakty, nie da się go przescrollować, więc odwracamy się tyłem i gadamy. I znowu: to nie dotyczy wszystkich, cześć dzieciaków, niezbyt zainteresowana historią powstania jednego czy drugiego miejsca, jest w stanie wytrzymać moment nudy, słuchać albo nie słuchać, ale nie przeszkadzać, z szacunkiem dla drugiego człowieka. Te zanurzone głęboko w wirtualnym świecie, nie mogąc wyjąć telefonów, próbują jednak scrollować rzeczywistość, nadać światu offline dynamikę, którą ma świat online, świat TikToka, w którym dajesz trzy sekundy gadającej głowie na ekranie i jeśli cię w te trzy sekundy nie zainteresuje, po prostu niecierpliwie przewijasz i dajesz szansę kolejnemu, i kolejnemu, i kolejnemu. I tak przez dwie godziny.
Te dwie godziny to nie metafora, ale konkret. Realny czas, w którym obserwowałam zaintrygowana kilkoro dzieciaków, zastanawiając się, kiedy im się znudzi. Nie znudziło. A może inaczej: znudziło im się wiele razy, wyłączały na chwilę telefon, próbowały się zająć czymkolwiek innym: rozmową, graniem w karty, jedzeniem – i po minucie, dwóch telefon jakby niechcący znajdował się z powrotem w ich ręce i wracały do scrollowania. Ten nawyk przenosi się na świat realny i zabija umiejętność skupienia się na rzeczach mniej atrakcyjnych.
I po trzecie coś, co trudno mi nawet nazwać: najprościej rzecz ujmując - połączenie skrajnego pragmatyzmu ze skrajną olewką. Jakby nasze wciągnięte w sieć po czubek głowy dzieciaki-zombie miały w głowie wyłącznie drzewko decyzyjne, które w każdym momencie, na każdym etapie każe zadawać sobie jedno pytanie: czy to, co zrobię, przybliży mnie do grania, czy oddali? Jeśli pani każe na chwilę schować telefon, bardziej opłaca się schować, bo mogłaby go zabrać. Jeśli mam zapiąć pasy, to tylko dlatego, że opiekun zasłonił dłonią kod do gry i powiedział, że go odsłoni, gdy się zapnę. Robię to, co przybliża mnie do gry, olewam wszystko, co mnie od niej oddala, poza najbardziej pilnymi potrzebami fizjologicznymi. Gdy się na ten mechanizm patrzy z sąsiedniego siedzenia autokaru przez dwa dni, zaczyna człowieka ogarniać uczucie przerażenia, bo oto miły i uśmiechnięty jedenastolatek zachowuje się jak ciężko uzależniony internetowy ćpun, który dla gry wyskoczyłby z okna, gdyby to było konieczne. Nie jestem dla niego kimś, z kim można wejść w relację: jestem gadającą głową, która przerywa mu granie i co gorsza nie można jej przesunąć poza pole widzenia jednym ruchem palca.
Nie, nie wszystkie dzieciaki dały się pochłonąć sieci. Dobra wiadomość jest taka, że wciąż większość z nich potrafi się ogarnąć, kontrolować, nie oddaje władzy nad sobą gierce, w którą grają koledzy. Zła jest taka, że jednak większość z nich właśnie w internecie szuka rozrywki, zabawy, pocieszenia, sposobu na nudę, wiedzy (ilość bzdurnych informacji pochodzących z TikToka, które usłyszałam w ciągu dwóch dni, branych przez dzieci za pewne i prawdziwe, wystarczyłaby, żeby przez codziennie przez miesiąc produkować dwa fake newsy). W zasadzie w sieci szukają wszystkiego, poza jedzeniem, piciem, łóżkiem i toaletą. I wydaje im się, że wszystko znajdują, że mają prawdziwe relacje, że posiadają kluczową, sprawdzoną wiedzę, która nie jest jednak niczym innym, jak quasi-szarlatanerią rodem z pięciominutowych sztuczek.
Zgadzamy się na takie stan rzeczy poniekąd i niechcący. Bo to jest takie wygodne, gdy dziecko siedzi w telefonie i nie przeszkadza, gdy wciągnięte w świat gry, nie robi problemów, nie ma głupich pomysłów. I takie niemodne, żeby mu tego zabraniać – staroświeckie, wykluczające. Nie ma co robić z dzieciaka dziwaka, trzeba mu pozwolić, bo wszyscy tak robią. A gdy nałóg scrollowania zacznie szczerzyć zęby, my, dorośli, zaczynamy przesuwać i przesuwać granice, naginać zasady, dorzucać czasowe bonusy, używać telefonu jako karty przetargowej w codziennych negocjacjach: umyj zęby, pościel łóżko, spakuj się, odrób lekcje, wynieś śmieci – to dostaniesz granie.
To, co zgubi jakąś część pokolenia naszych dzieci - te z nich, które zamieniają się właśnie małe, wędrujące w poszukiwaniu internetu zombie - to brak ustalonych zasad, brak wyznaczonych granic. Brak naszego pilnowania, żeby tych już wyznaczonych nie przekraczać. Na naszych oczach wyrastają ludzie, którzy będą tak przyklejeni do wirtualnej rzeczywistości, że nie będziemy w stanie ich zrozumieć. To wpłynie na ich relacje, na pracę, na jakość życia, na wszystko. I choć to nasze własne dzieci, które urodziły się bez smartfona w ręce – to prawdopodobnie właśnie z nim umrą, robiąc ostatniego lajwa, przechodząc w upudrowanej TikTokiem dzikiej samotności ostatni poziom życia. Czy można to nazwać selekcją naturalną? Wątpię.
Skomentuj artykuł